— Serwus — mówię — Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordę rozbitą, i mokrą kurtkę, i posiniaczone ręce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko mówi:
— Cześć, Red. A ja właśnie cię szukam.
— Wiem — mówię. — Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwróciła się i patrzy w bok. Ach, jak pięknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja — jak u młodej narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem mówi:
— Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie będziesz chciał się ze mną spotykać?
Jakby mi ktoś kamień położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do niej mówię:
— Nie bardzo cię rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem trochę tego i może z tego powodu słabo kombinuję… Dlaczego miałbym nie chcieć spotykać się z tobą?
Biorę ją pod rękę, idziemy niespiesznie w stronę mojego domu i wszyscy, którzy dopiero co gapili się na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzędnie znają. A kto nie zna, ten bardzo szybko pozna.
— Matka mówi, żebym zrobiła skrobankę — nagle odzywa się Guta. — A ja nie chcę.
Uszedłem jeszcze kilka kroków, zanim zrozumiałem, a Guta mówi dalej:
— Nie chcę żadnej skrobanki, chcę mieć z tobą dziecko. A ty — jak tam sobie życzysz. Możesz się wynosić na wszystkie cztery strony świata, ja cię nie trzymam.
Słucham, jak ona sama siebie podkręca, jak się rozpala, słucham i powolutku bałwanieję. Nic w miarę rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko jak refren chodzi mi w kółko po głowie — o jednego człowieka mniej, o jednego człowieka więcej.
— Ona mi tłumaczy — mówi Guta — że to dziecko stalkera i niby po co mam wydawać na świat potwora… ona mówi, to przecież kryminalista, nie będziesz miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, mówi, a jutro w więzieniu. Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama też mogę zostać, dam sobie radę. Sama urodzę, sama wychowam, sama zrobię z niego człowieka. Obejdę się bez ciebie. Tylko ty się do mnie więcej nie zbliżaj, bo na próg nie wpuszczę.
— Guta — mówię — dziewczyno moja! Poczekaj choć chwileczkę… — I nie mogę, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. — Jaskółeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepędzić, powiedz mi?
Chichoczę jak ostatni kretyn, a ona stanęła, przytuliła się do mojej piersi i szlocha.
Przełożyła Irena Lewandowska
Igor Rosochowatski
Tor
Przenieśliśmy dzisiaj Wołodię Juriewa do innego wydziału i zamiast niego postawiliśmy MLRP — maszynę liczącą o rozległym profilu. Niegdyś uważano, (lepiej byłoby, gdyby i dzisiaj tak uważano) że na tym miejscu może pracować tylko człowiek. Ale oto zamieniliśmy Wołodię na maszynę i nic się na to nie poradzi. Potrzebna nam jest szybkość i precyzja, bez których nie do pomyślenia są prace nad zmianą włókna nerwowego.
Szybkość i precyzja — choroba naszego wieku. Mówię „choroba” dlatego, że „tworząc” człowieka przyroda nie przewidziała wielu rzeczy. Wyposażyła go w nerwy, którymi impulsy przemieszczają się z prędkością kilkudziesięciu metrów na sekundę. Wystarczało to, żeby natychmiast poczuć oparzenie i cofnąć rękę lub zawczasu dostrzec bursztynowe oczy drapieżnika. Kiedy jednak człowiek zajmuje się procesami przebiegającymi w milionowej części sekundy… Lub kiedy wsiada do rakiety… Albo gdy musi jednocześnie przyjąć tysiąc informacji, tyle samo wydobyć z pamięci i porównać je chociażby w ciągu godziny…
Za każdym razem, wycofując się, jak niegdyś mówili wojskowi, „na z góry upatrzone pozycje”, szeptałem maszynom z pogróżka:
— Czekajcie, on jednak przyjdzie!
Myślałem przy tym o człowieku przyszłości, którego stworzymy nauczywszy się zmieniać strukturę włókna nerwowego. Będzie to Homo celeris ingenii — człowiek bystrego umysłu, człowiek szybko myślący, władca epoki wielkich prędkości. Często o nim marzyłem, chciałem dożyć i ujrzeć go, zajrzeć w jego oczy, zetknąć się z nim… Będzie szlachetny i doskonały, a jego siła — szczodra i dobra. Łatwo i przyjemnie będzie z nim współżyć i pracować, bo natychmiast będzie znał nasz nastrój i to, czego pragniemy, i co trzeba zrobić dla załatwienia sprawy, i jak rozwiązać trudny problem.
Jednak na pojawienie się Homo celeris ingenii trzeba było jeszcze długo czekać — jak mi się wówczas wydawało, a tymczasem oczekiwaliśmy w instytucie nowego dyrektora (w ostatnim czasie zmieniali się oni u nas coś nazbyt często).
Kruczowłosy, zuchwały Sasza Mitrofanow przygotowywał się do przeprowadzenia z nim „rozmowy od serca” i wyjaśnienia, co sobą reprezentuje. Ja natomiast chciałem od razu porozmawiać o tych sześciu tysiącach, które potrzebne są na zakup ultrawirówek. Luda miała nadzieje, że wyprosi urlop bezpłatny (oficjalnie — żeby pomóc chorej mamie, a w rzeczywistości — żeby być ze swoim Griszą).
Zjawił się równo pięć minut przed dzwonkiem, kłapouchy, chudy, z kędzierzawą czupryna, z zapadniętymi surowymi oczyma, szybki i gwałtowny w ruchach. Saszy Mitrofanowi, który pospieszył się z przeprowadzeniem „rozmowy od serca”, tak sucho rzucił „do widzenia”, że ten od razu poszedł do swojego laboratorium i na korytarzu pokłócił się z poczciwym Mich-Michem.
W gabinecie dyrektora spotkała Mich-Micha nowa przykrość.
— Zabierzcie z korytarzy te wszystkie wytarte kanapy — powiedział dyrektor. — Poza tymi dwiema, które nazywacie problemową i dyskusyjna.
— Zamówić zamiast nich nowe? — z właściwą sobie dobrodusznością zapytał Mich-Mich.
Dyrektorowi niecierpliwie drgnęła szczęka.
— A co, na stojąco niewygodnie kobietom plotkować? — zapytał i odebrał Mich-Michowi chęć do jakichkolwiek pytań.
Było to pierwsze polecenie nowego szefa i okazało się, że wystarczało ono, żeby dyrektora przestały lubić maszynistki, sprzątaczki i laborantki, spędzające na kanapach najlepsze godziny pracy.
— Nazywam się Tor Wieniaminowicz — powiedział na naradzie kierowników laboratoriów. — Pracownicy naukowi (zaakcentował to) mogą dla wygody nazywać mnie, jak poprzedniego dyrektora, inicjałami TW lub po imieniu.
Wielu z nas poczuło wówczas do niego niechęć. Nie powinien mówić, jak mamy go nazywać. Zawsze rozstrzygaliśmy to sami. Tak stało się i teraz. Po naradzie nazwaliśmy go „Tor”, a między sobą — „Tor I”, dla podkreślenia, że nie utrzyma się u nas długo.
Ludę, która przyszła prosić o urlop bezpłatny, przyjął życzliwie, zapytał o chorą mamę. Na jego twarzy widoczne było współczucie, ale dziewczynie wydawało się, że jej nie słucha, ponieważ wzrokiem przeglądał papiery na stole i od czasu do czasu robił jakieś notatki na marginesie. Luda denerwowała się, plątała, milkła i wówczas kiwał głową: „proszę mówić dalej”.
„Po co mówić, jeżeli on i tak nie słucha?” — złościła się.
— Mama pozostała zupełnie sama, nie ma jej kto doglądnąć. Nawet podać wody — żałośnie powiedziała dziewczyna, myśląc o Griszy, który zatęsknił za nią i śle płomienne listy.
— No tak, poza tym, jak powiedziała pani wcześniej, musi ona wychowywać pani piętnastoletnią siostrę — zauważył dyrektor, nie patrząc na Ludę, i dziewczyna wyczuła, że on już wszystko zrozumiał i że nie ma sensu dalej kłamać.
— Do widzenia — powiedziała czerwieniąc się ze wstydu i złości.