Tak wiec Luda nie pojechała do Griszy, co uchroniło ją zresztą od wielu nieprzyjemności w przyszłości, ale dyrektorowi tego nie wybaczyła.
Później Tor I zasłynął tym, że odzwyczaił Saszę Mitrofanowa od zostawania po pracy w laboratorium.
Któregoś razu mimochodem powiedział do Saszy:
— Jeżeli będziesz pan wciąż pracował, to kiedy znajdzie pan czas na myślenie?
Po powrocie ze wsi, gdzie na próżno oczekiwał Ludy, Grisza Ostapienko poszedł do dyrektora z prośbą o delegację do Odessy. Twarz Tora I wydawała się dobrotliwa. Dosłownie, jakby za chwilę promienie słońca, załamujące się na szkle biurka, miały trysnąć w jego oczy, zapalając w nich wesołe iskierki. Ale „chwila” ta nie nastąpiła…
Ostapienko opowiadał o ostatnich pracach w Instytucie Fiłatowa, z którymi koniecznie musi się zaznajomić.
Dyrektor ze zrozumieniem kiwał głową.
— Będziemy mogli szybciej podjąć doświadczenia nad odtworzeniem inerwacji oka.
Dyrektor ponownie kiwnął zachęcająco głową, a Ostapienko zamilkł. „Zdaje się, że uwertura trwała dostatecznie długo” — pomyślał, czekając, kiedy dyrektor wezwie Mich-Micha, żeby zlecić delegowanie go nad morze, ku słońcu.
Tor I popatrzył na niego badawczo, a potem powiedział bez cienia humoru:
— Poza tym nieźle też zanurzyć się w morzu. Odświeża umysł…
Ostapienko próbował coś mówić, zwiedziony poważnym tonem dyrektora, nie wiedząc, jak przyjąć jego ostatnie słowa. Tymczasem Tor I wezwał Mich-Micha i zlecił wystawienie Ostapience delegacji do Doniecka.
— Sfinks! — powiedział do siebie w korytarzu Grisza Ostapienko. — Bezduszny sfinks!
Musieliśmy zapomnieć o „starych, dobrych czasach”. Gdzieś leniwie i pieszczotliwie pluskało sine morze, szumiały sady, zapraszała rodzina do „odwiedzenia przy okazji”, ale odtąd nikomu w Instytucie nie udało się jechać w delegację zgodnie — z życzeniem. Teraz jeździliśmy tylko tam, gdzie Tor I uważał za konieczne (żeby być do końca uczciwym, trzeba przyznać, że było to zawsze podyktowane potrzebami badań).
A zatem, rozumiecie już, że wielu — od portiera do sekretarza naukowego — żywiło do niego jednakowe uczucia i jeżeli mimo to uchował się on na swoim miejscu, to nie ż powodu płomiennej miłości kolektywu.
Nasz szacunek zdobył on zupełnie nieoczekiwanie.
Każdego miesiąca urządzaliśmy błyskawiczny turniej szachowy. Zwycięzca musiał zagrać z MLRP. W ten sposób odgrywaliśmy się na nim, ponieważ gdyby nawet mistrz świata grał z MLRP, to byłoby to podobne do jednoczesnej gry jednego przeciw milionowi precyzyjnych szachistów.
Tym razem zwycięzcą został Sasza Mitrofanow. Objął on ostatnim, uroczystym spojrzeniem przygnębione twarze przeciwników, potem spojrzał na MLRP, beznadziejnie westchnął i jego twarz wyciągnęła się.
Przegrał w dziewiętnastym posunięciu.
Nawet „ofiary” Saszy nie radowały się jego porażką. W ogrywaniu każdego z naszych mistrzów przez MLRP była żelazna prawidłowość i jednocześnie coś poniżającego dla nas wszystkich. I wiedząc, że to niemożliwe, marzyliśmy żeby MLRP przegrała chociaż jeden raz, i to nie w wyniku uszkodzenia.
Sasza Mitrofanow wstał z wymuszonym uśmiechem z krzesła i rozłożył ręce. Ktoś zażartował, ktoś zaczął opowiadać dowcip. W tym momencie do szachownicy podszedł Tor I. Zanim zdążyliśmy się zdziwić, wykonał pierwsze posunięcie. MLRP odpowiedziała. Rozgrywano gambit królewski.
Po wymianie hetmanów Tor I przeszedł do ataku na skrzydle królewskim. Z początku tracił na każdy ruch około dziesięciu sekund, potem — pięć, potem jedną, potem — części sekundy. Było to niebywałe tempo.
Początkowo myślałem, że on po prostu żartuje, że przesuwa figury jak popadło, żeby wybić maszynę z uderzenia. Przecież w ciągu ułamka sekundy nie mógł przemyśleć posunięcia. Potem rozległo się świszczące buczenie. Oznaczało to, że MLRP pracuje pod nadmiernym obciążeniem. Kiedy jednak maszyna nie wytrzymała zaproponowanego tempa i zaczęła się mylić, ja i wszyscy pozostali zrozumieliśmy, że w jakiś niepojęty sposób nasz dyrektor wykonuje posunięcia przemyślane i odważne. Bil maszynę jej własną brania.
— Mat — powiedział Tor I nie podnosząc głosu i wszyscy ujrzeliśmy, jak na bocznej tablicy MLRP po raz pierwszy w jej całej historii zapaliła się czerwona lampka — znak przegranej.
Krzyczeliśmy w uniesieniu jak dzikusy. Kilka osób podbiegło do dyrektora, wzięło go na ręce i zaczęło podrzucać. Tor I wzlatywał wysoko nad naszymi głowami, ale na jego twarzy nie było ani radości, ani triumfu. Rysowała się na niej troska. Najprawdopodobniej obmyślał on w tym czasie plan prac na jutro. Kiedy podrzucano go wyżej, obserwował otoczenie i uśmiechał się zmieszany. Któraś z laborantek pokazała maszynie język.
Nieomal już pojednaliśmy się z nim, byliśmy gotowi poważać go i zachwycać się jego niezwykłymi zdolnościami. Minęły zaledwie trzy dni i niechęć wybuchła z nową siłą.
Wala Szonczuk była słusznie uważana za najpiękniejszą i najdumniejszą kobietę Instytutu. Ja uważałem ją także za najbardziej tajemniczą. W przekonaniu tym utwierdziła mnie ona dostatecznie podczas uroczystego wieczoru przed Pierwszym Majem.
Stałem z Wala, kiedy do sali szybkim krokiem wszedł Tor I, prowadząc pod rękę zdyszanego Mich-Micha i coś mu wyjaśniając. Widziałem, jak Wala drgnęła, nieznacznie się skuliła, dosłownie nagle się zmniejszyła, stała się bezbronna. Podtrzymywała rozmowę ze mną w sposób roztargniony i bez sensu, a kiedy ogłoszono biały walc, rzuciła się przez całą salę ku Torowi I.
— Proszę do tańca, TW!
„TW”!… Sprzedała nas nazywając go tak, jak nam niegdyś proponował. Patrzyła na niego rozpromienionym, wyraźnie zachwyconym wzrokiem. Odsłoniła się przed nim tak gwałtownie, jak nurt rzeki na zakręcie. Było nam przykro patrzeć w tej chwili na Walę. Patrzyliśmy na dyrektora.
W jego twarzy coś drgnęło. W chłodnych, opanowanych oczach pojawiły się dwie głębie z czystą błękitną wodą. Jakby delikatne dziewczęce paluszki zapukały w tę nie wiadomo dlaczego zamkniętą duszę i w drzwiach na chwilę ukazał się człowiek. Wyjrzał i schował się. Drzwi zatrzasnęły się — jak maskę wciągnął na swoją twarz opanowanie. Wzruszył ramionami.
— Słabo tańczę.
— Niekiedy ludzie tańczą, żeby porozmawiać.
Wala była zbyt otwarta. Ujawniała się jej pewność siebie. Nigdy żaden z mężczyzn jej niczego nie odmawiał.
Tor I zachował się w najmniej oczekiwany sposób…
— O czym rozmawiać? — powiedział lekceważąco. — Jeżeli chce się pani wytłumaczyć z niedbalstwa w ostatniej pracy, to na próżno. Polecenie upomnienia już oddałem.
Mówił głośno i nie martwił się, że wszyscy słyszą jego słowa. Później zwrócił się do współtowarzysza, kontynuując przerwaną przez Walę rozmowę.
Wala szybko przeszła przez całą salę do drzwi. Na pewno tak chodzą ranni. Poszedłem za nią i zawołałem. Popatrzyła na mnie, jakby nie poznając. To, co zaszło, dla innej byłoby po prostu gorzkimi chwilami obrazy, a dla Wali stanowiło okrutną lekcję.
Pobiegła schodami nie patrząc pod nogi. Bałem się, że za chwilę się potknie i upadnie.
Dogoniłem ją przy samych drzwiach. Włożyłem w swój glos wszystko, co czułem w tej minucie.
— Wala, nie trzeba z jego powodu… To zepsuty egoista. Wszyscy jesteśmy za tobą. Popatrzyła ze złością na mnie:
— Jest lepszy od wszystkich. Mądrzejszy i uczciwszy od was.
Pozostawała sobą. Zrozumiałem, że nie ma na to rady. Zrozumiałem także, że nigdy tego Torowi nie wybaczę.
Od tego wieczoru przestałem dostrzegać dyrektora. Przychodziłem tylko na jego wezwanie. Wyraźnie odpowiadałem w sposób oficjalny. Podobnie postępowali moi przyjaciele.