Выбрать главу

Tor I nie zwracał jednak na to uwagi. Zachowywał się wobec wszystkich i Wali tak, jakby nic nie zaszło, nadal wtrącał się do wszystkich drobiazgów.

W naszym Instytucie od dawna panowała tradycja, że wczesną wiosną zakochani rycerze wręczali dziewczętom mimozę, a one, nie pozbawione pychy, stawiały bukiety w laboratoriach, tak że silny zapach przenikał nawet na korytarze. Tor I polecił zastąpić mimozę pierwiosnkami i poczciwy Mich-Mich najpierw poznał błogosławiące go staruszki sprzedające pierwiosnki, a potem, przepraszając tysiące razy, zaczął wykonywać polecenie dyrektora w laboratoriach — zmienić kwiaty w wazonach. Tutaj, zamiast dobrych życzeń, spotkał się ze zjadliwymi żartami typu:

— Jaki udział ze sprzedanych pierwiosnków ma dyrektor?

Lub niewinnym głosem:

— Czy prawdą jest, że od silnych zapachów dyrektor ma bóle głowy?

Spośród wszystkich najbardziej starał się

Sasza Mitrofanow.

Trwało to dopóty, dopóki dyrektor nie wyjaśnił:

— Fitoncydy mimozy wpływają na niektóre doświadczenia.

W tym momencie Sasza zrozumiał, dlaczego dwa dni temu nieoczekiwanie nie udało się sprawdzone doświadczenie z zakażeniem świnek morskich grypą.

Ostatecznie zrozumieliśmy wartość dyrektora na posiedzeniu rady naukowej. Referaty z prac laboratoriów rozpoczął Sasza Mitrofanow. Informował o obserwacjach nad przemieszczaniem się impulsu nerwowego we włóknach o różnej średnicy. Wiadomo na przykład, że do długich ramion ośmiornicy dochodzą grubsze włókna nerwowe, niż do krótkich. Im grubsze jest włókno, tym szybciej przebiega w nim impuls. Dzięki temu sygnał wysłany z mózgu ośmiornicy może jednocześnie dotrzeć do końcówek ramion krótkich i długich, co zapewnia jednoczesność ich reakcji.

Sasza opowiedział o serii delikatnych, błyskotliwych doświadczeń wykonanych w jego laboratorium, o tym, jak uściślono zależność między grubością włókna a prędkością impulsu, o przygotowaniach do nowych doświadczeń.

Dyrektor wysłuchał referatu Saszy bardzo uważnie. Wydawało się, że pragnie zapamiętać każde słowo, a nawet gorliwie je powtarza. Chwilami jednak jego spojrzenie powoli gasło, a kąciki ust opadały. Później jednak wracał do rzeczywistości i ponownie nadawał twarzy wyraz pełen zainteresowania. Gdy Sasza zakończył referat, wszyscy popatrzyli na dyrektora. Od tego, co powie Tor I, zależy ostateczny pogląd na jego temat.

W ciszy wyraźnie zabrzmiał beznamiętny głos:

— Niech wypowiedzą się pozostali.

Słuchał ich tak samo, jak Saszę, a potem wstał i zadał Mitrofanowowi kilka pytań:

— Jaką otoczkę mają włókna o różnej grubości i jaka jest zależność między grubością otoczki a średnicą włókna? Czy uwzględniano nasycenie różnych fragmentów włókna mikroelementami? Dlaczego nie mielibyście stworzyć modelu nerwu z białek syntetycznych i stopniowo komplikować jego fragmenty?

Pytania te nie przekreślały prac wykonanych w laboratorium Mitrofanowa. Nie pretendowały one nawet do tego, szczególnie pod względem formy. Tor I nakreślił jednak zupełnie nową drogę badań i gdyby laboratorium Mitrofanowa szło tą drogą od początku, to prace trwałyby kilkakrotnie krócej.

Od tego czasu zacząłem uważnie przypatrywać się dyrektorowi, uczyć się od niego.

Zawsze interesowali mnie ludzie z niezwykłymi właściwościami umysłowymi. Dochodziło do tego zainteresowanie zawodowe. Sukces w mojej pracy pomógłby nam udoskonalić system nerwowy.

Przyroda nałożyła na nas nieprzekraczalne ograniczenia: nabywając coś nowego tracimy część tego, co zdobyliśmy wcześniej. Późniejsze warstwy mózgu nakładają się na wcześniejsze tłumiąc ich czynność. Przytłumione zostają instynkty, gasną i „pokrywają się pyłem” nie używane ośrodki komunikacji. Ale jest to tylko połowa zła.

Fragmenty czołowe nie zdążają z analizą wszystkiego, co dociera do mózgu: jak w przytulnych zatokach stoją zapomniane całe flotylle niezbędnych wiadomości, kołyszą się jak łodzie podwodne, starając się wypłynąć, interesujące pomysły; gigantyczne idee, których miejsca pobytu nie zaznaczono na mapach, rdzewieją i stają się nieprzydatne.

Czy możemy to uznać jako właściwe nam? Uznać i pogodzić się z tym?

Przywykliśmy uważać organizm człowieka, a szczególnie jego mózg, za ukoronowanie dzieła tworzenia. Wielu przywykło także do bardziej niebezpiecznej myśli, że nie może być niczego lepszego i doskonalszego. Tak jest wygodniej. Ale przecież wygoda nie była nigdy motorem postępu.

W rzeczywistości organizmy nasze są bezwładne, jak informacje dziedziczne, i nie zawsze nadążają za zmianami środowiska. Impulsy w naszych nerwach przepływają diablo powoli. Przyroda-matka nie rośnie wraz z nami i nie nadąża za naszym rozwojem. Daje nam ona obecnie to samo, co dwieście, i pięćset, i tysiąc lat wstecz. Dla nas jest to jednak za mało. Wyrośliśmy z pieluszek przewidzianych dla zwierząt. Zaczęliśmy samodzielne życie. Możemy być z siebie dumni, ponieważ wytwory naszych rąk są w wielu przypadkach nowocześniejsze od nas samych; stalowe dźwigi są silniejsze od naszych mięśni, koła i skrzydła szybsze od nóg, automaty pewniejsze od nerwów, a maszyna licząca działa szybciej od mózgu. Oznacza to, że możemy tworzyć lepiej od przyrody.

Nadszedł czas pracy nad własnymi organizmami.

Próbuję wyobrazić sobie nowego człowieka Będzie on myślał stokrotnie szybciej i już ta jedna właściwość uczyni go tysiąckrotnie silniejszym. Dlatego pracuje masz Instytut. Dlatego badamy średnice nerwów i udział w nich różnych substancji. Jaki więc będzie nowy człowiek? Jaki byłby nasz stosunek do niego, gdy pojawi się wśród nas?

Mam ubogą fantazję i nie mogę stworzyć jego wizerunku, wyobrazić sobie jego czynów. Przestaję wiać fantazjować i zaczynam myśleć o pracy, o swoim laboratorium.

Zrobiliśmy niemało. Jednak w badaniach wpływu niektórych mikroelementów na przewodność zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Nasycenie włókna kobaltem powodowało w jednych przypadkach przyspieszenie impulsu, a w innych — jego spowolnienie. Nikiel wpływał zupełnie inaczej, niż przewidywała teoria i nasze przypuszczenia. Jedne doświadczenia przeczyły drugim.

Wreszcie zdecydowałem się poradzić u dyrektora. Kilka razy chodziłem do jego gabinetu, ale zawsze nam przeszkadzano. Dlatego, że chociaż tych, którzy go nie lubili, było sporo, ale nie brakowało też tych, którzy go szanowali. Ponieważ i jedni, i drudzy potrzebowali jego rad, więc drzwi gabinetu dyrektorskiego nieomal nigdy się nie zamykały. Dziwiłem się, jak zdążał orientować się we wszystkich zróżnicowanych problemach i porównywałem to do zawodów z maszyną.

Po ostatniej nieudanej wizycie Tor I zaproponował:

— Proszę przyjść dzisiaj do mnie do domu.

Przyznaję, że szedłem do niego z mieszanymi uczuciami, które trudno było określić: ze sobą mieszały się niepokój, ciekawość, niechęć i zachwyt.

Drzwi otworzyła mi starsza kobieta z łagodnym, zatroskanym obliczem. Na twarzach takich wyraz troski nie bywa krótkotrwały, a kładzie się piętnem na całe życie.

Zapytałem o dyrektora.

— Torij jest w swoim pokoju.

Tak wymówiła imię „Torij”, że zrozumiałem: to jego matka.

— Proszę pójść do niego.

Przeszedłem korytarzykiem i zatrzymałem się. Za oszklonymi drzwiami ujrzałem dyrektora. Siedział przy stole pod oknem, jedną ręką podparł podbródek, a w drugiej trzymał odwrócony kieliszek. Miał skupiony i napięty wyraz twarzy. Nieco chrypliwie brzmiało z radioodbiornika: „pisarz kompanijny napisze pismo…”.

Tor I twardo opuścił kieliszek na stół, jakby przystawiał pieczęć. Następnie podniósł drugi odwrócony kieliszek.