Zrobiło mi się nieswojo. Przez myśl przemknęło przypuszczenie: zaniknął się w pokoju i pije. Przez moment otarł się o mnie chłód cudzego osamotnienia. Dlaczego matka nie uprzedziła go w takim razie o moim przybyciu?
Otworzyłem drzwi.
Dyrektor odwrócił się i przyjaźnie powiedział:
— A, to pan? Bardzo dobrze pan zrobił, że przyszedł.
Postawił kieliszek na… szachownicy. Wówczas ujrzałem, że to nie odwrócony kieliszek, a pionek. Tor I grał w szachy przeciw sobie.
— Proszę opowiadać, póki nikogo nie ma — zaproponował i usadowił się wygodniej, przygotowując się do słuchania. Ale już po minucie przerwał mi pytaniem: — A czy zawsze uwzględnia pan stan systemu?
Zerwał się, nieomal wyrwał mi z rąk rentgenogramy, zaczął chodzić po pokoju z kąta w kąt i przemówił tak szybko, że zlewały się słowa:
— Pyta pan, czym jest tutaj ta plama — żelazem czy niklem? Trzeba jednak uwzględnić, że przedtem nerw znajdował się w stanie długotrwałego pobudzenia. Będzie wówczas jasne, że plama to kobalt. A tutaj ten ząbek, to żelazo, dlatego, że w tej części może, po pierwsze, również tak wyglądać na taśmie, po drugie, zawartość żelaza w tkankach zaczęła już wzrastać, po trzecie, zmieniła się funkcja, a po czwarte, przy zmianie funkcji i wzroście zawartości żelaza w tkance ząbek z takim nachyleniem może oznaczać tylko żelazo.
Stał przede mną na palcach, rozstawiwszy długie, silne nogi i lekko kołysał się z boku na bok.
Wydawało mi się, że mogę dać dokładną definicję geniusza. Geniusz to ten, kto może uwzględnić i porównać fakty, które innym wydają się rozproszone. Pomyślałem, że spotkało mnie wielkie szczęście, że mogę pracować razem z Torem. Bojąc się ujawnić nieostrożnym słowem swój zachwyt, zacząłem mówić o potrzebach laboratorium, uzasadniać konieczność zwrócenia szczególnej uwagi właśnie na nasze prace. Od tego wreszcie zależy przyszłość…
— Czyja? — zapytał dyrektor, siadł na krześle i” na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech.
Nie zdążyłem dostrzec go w odpowiednim czasie.
— Wszystkich prac Instytutu… Tego, do czego zdążamy… — speszyłem się pod jego spojrzeniem. — Wszystkich ludzi…
— Zamiast „przyszłość” mógłby pan powiedzieć „losy”! Na przykład, „od naszej pracy zależą losy ludzkości”.
W kącikach ust nie czaiła się już kpina. Wygięła ona wargi i błyszczała w oczach. Zachowywał się tak, jakby nie wiedział o znaczeniu naszych prac lub nie przywiązywał do nich wagi. Ale więcej nie mógł już mnie oszukać.
Wyszedłem od niego upojony wiarą we własne siły. Długo nie mogłem zasnąć. Słuchałem śpiewu ptaków za oknem, szelestu liści, głosów dzieci i próbowałem wszystko to uporządkować.
Potem przyśniły mi się góry. W ich doliny spływała mgła, sinozielona jak las w porze kwitnienia i chłodna jak strumienie górskie…
Obudziłem się z uczuciem radości. Nocą przeszedł deszcz, przemyte powietrze było świeże, a przeniknięty promieniami błękit lekko oślepiał i wydawał się wyjątkowo odświętny. Kilkakrotnie poćwiczyłem hantlami, szybko się umyłem i w biegu zjadając kanapki, wyszedłem z domu.
Szedłem machając teczką jak uczniak i wydawało mi się, że przyszłość to otwarta książka, którą można przeczytać bez błędów.
Lekko wbiegłem po stopniach głównego wejścia, chwyciłem za uchwyt drzwi, kiedy rozległ się pierwszy wybuch, za nim drugi i szczególnie silny — trzeci, od którego wyleciały szyby. Jakieś opalone papiery szybowały w powietrzu jak nietoperze. Podbiegł do mnie Sasza Mitrofanow, chwycił za rękaw i gdzieś pociągnął. Ujrzeliśmy dwa purpurowe słupy nad korpusem, w którym mieściło się laboratorium Saszy i reaktor. Z okien wydobywał się gęsty dym. Na wskroś niego, jak węże gwałtownie wystrzeliwały i cofały się języki płomieni. Nastąpiła seria niezbyt głośnych wybuchów, jakby strzałów z karabinu maszynowego.
„Ogień obejmuje probówki z roztworami. Zbliża się do magazynu odczynników — myślałem z przerażeniem. — A tam…”
O tym samym myślał również Sasza. Nie umawiając się rzuciliśmy się ku bulgocącemu otworowi wejścia. Było to szaleństwo. I tak nie zdążymy, nie zagrodzimy drogi ogniowi. Zginiemy! Ale nie myśleliśmy o tym.
Mieliśmy jeszcze kilka kroków do wejścia, a już nie było czym oddychać. Żar nie do wytrzymania parzył twarz i ręce. Z tyłu rozległ się krzyk:
— To ja jestem winna! Ja sama… Puśćcie mnie!
Wala biegła prosto w ogień.
Zdążyłem chwycić ją za rękę. Po twarzy Wali spływały łzy pozostawiając na policzkach dwa ciemne pasy.
Znowu szarpnęła się do wejścia. Nie utrzymałem jej, nie miałem sił. Dokąd biegnie? Ogień…
Nie słyszałem, jak podjechał samochód dyrektora. Tor I pojawił się naglą na tle szkarłatnej plamy obok Wali. Odrzucił ją do tyłu, powiedział „przepraszam” i zniknął w buchającym ogniu.
Teraz trzymaliśmy Walę razem z Saszą. Stała stosunkowo spokojnie, wyczerpawszy wszystkie siły. Powtarzała przez łzy:
— Moja wina. Zapomniałam sprzątnąć saletrę. To ja…
Patrzyłem w miejsce, w którym zniknął Tor I, i przypomniałem sobie jego słowa: „Człowiek ma prawo tylko do tych pomyłek, za które może sam zapłacić. Tylko sam”.
Zrobił pierwsze odstępstwo od swoich słów. Co zmusiło go do rzucenia się w ogień, jaka siła? Poświęcenie? Litość? Nie pasuje to do niego. Współczucie? Szlachetność i odwaga?
Dlaczego nie pobiegłem wówczas za nim? Dręczy to mnie do tej pory.
Po dwóch, trzech minutach ujrzeliśmy dyrektora. Wyszedł chwiejąc się, odzież zwisała na nim w czarnych strzępach. Zrobił dwa kroki i upadł. Rzuciliśmy się ku niemu. Leżał na boku skulony i patrzył na nas.
— Nie ruszajcie — jęknął, i patrząc na Walę tak, że nie śmiała odmówić, polecił:
— Proszę sprawdzić, czy wyłączono gaz w centralnym korpusie! Pan — przeniósł wzrok na Saszę — powie strażakom, żeby zaczęli gasić od prawego skrzydła.
Popatrzył na mnie, ale wzrokiem biegał, jakby jeszcze kogoś szukał:
— W lewej górnej szuadzie mojego biurka jest teczka. Matka ją panu wyda. Są tam notatki z doświadczeń. Tak, zdołałem zmienić tkanki nerwowe i przyspieszyć przebieg impulsu o siedemdziesiąt sześć razy. Średnica włókna, nasycenie mikroelementami… najważniejsze to kod. Kod sygnałów — więcej krótkich niż długich…
Jego stan się pogarszał. Twarz szarzała, jakby pokrywał ją popiół. Usta tak spękały, że żal było patrzeć.
— Dowie się pan, jak przeczyta… Proszę tylko uwzględnić moją pomyłkę. Przyspieszenie impulsu wpływa na przysadkę mózgową i inne gruczoły. Sprawdziłem to na sobie. Dowie się pan o tym z dziennika.
— Dlaczego pobiegł pan w ogień? — krzyknąłem. — Przecież każdy z nas…
— Tam trzeba było szybko… Zbyt szybko dla normalnego człowieka. Znaczy się, zwykłe obliczenie. Nie szlachetność, nie poświęcenie…
Nie uwierzyłem mu i on zrozumiał to patrząc na moją twarz. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie mógł. Jego rozbiegany wzrok zatrzymał się jak wahadło zegara.
Skądś zjawili się sanitariusze. Ostrożnie położyli go na noszach. Nie jęczał i nie ruszał się. Torij Wieniarninowicz umarł w drodze do szpitala.
Porządkuję jego papiery. Żywiołowy charakter pisma, litery podobne do znaków stenograficznych. Stronice upstrzone kleksami. Bardzo dużo poprawek różnokolorowymi ołówkami: czerwony poprawia atrament, niebieski ołówek poprawia czerwony, zielony poprawia niebieski, W ten sposób oddzielał on prawdopodobnie późniejsze poprawki od wcześniejszych. Zapisane karty sucho szeleszczą, mówiąc do mnie jego głosem. Jako pierwszy zdecydował się przeprowadzić na sobie doświadczenie, które na razie wykonywaliśmy na zwierzętach — modelach. I jeśli nie obawiamy się goryczy, to musimy stwierdzić, że był on tym człowiekiem, o którym marzyliśmy — Homo celeris ingenii. Przyszedł do nas z przyszłości. Dlaczego było nam z nim tak trudno?…