Выбрать главу

Przetłumaczył Ryszard Ciszewski

Kirył Bułyczow

Konsekracja

Nasza stacja, tak w gruncie rzeczy obszerna — rury korytarzy, ogromne kule laboratoriów i magazynów paliwowych, ażurowe konstrukcje pomostów grawitacyjnych i plątanina lin — otóż nasza stacja wydaje się pasażerowi zbliżającego się statku malutką zieloną iskierką na ekranie radiolokatora. A ja przecież w ciągu swego trzytygodniowego pobytu nie zdążyłem odwiedzić wszystkich laboratoriów ani poznać wszystkich mieszkańców stacji.

— Profesorze, nie śpi pan?

Poznałem głos Sylwii Haugh.

— Nie. Po prostu myślę. Zgasiłem światło, gdyż tak lepiej mi się myśli.

— Czyżby myślenie wymagało specjalnego zachodu? Ja na przykład chodzę i myślę, jem i myślę, rozmawiam i myślę…

— Dawniej również nie zauważałem, czy akurat myślę, czy nie i dopiero teraz, po przekroczeniu sześćdziesiątki, wpadłem na to, iż myślenie zasługuje na wyodrębnienie spośród innych procesów życiowych.

— Żartuje pan, profesorze. A ja tylko chciałam na prośbę kapitana przypomnieć panu, że za pół godziny włączamy ekran.

— Dziękuję. Już idę.

Usiadłem na koi i nie zdążyłem uchwycić klamry. Od samego rana na pokładzie panowała nieważkość. Przed doświadczeniami z ekranem stacja przestawała wirować i ustawiano jej oś w odpowiednim kierunku z dokładnością do mikrona. Nie lubię nieważkości, która daje przelotne, dziecinne zadowolenie z możliwości swego ciała, a potem szybko zaczyna doskwierać, męczyć i dokuczać. Wywołuje lekkie mdłości i utrudnia sen.

— Profesorze, nie śpi pan?

— Nie. To ty, Ticke?

— Nie zapomniał pan, że za pół godziny włączamy ekran?

— Idę już, idę.

Wyciągnąłem spod koi kamasze na magnetycznych podeszwach. Te buty zbyt lekko ślizgają się po podłodze i wymagają zbyt wiele siły, żeby je od niej oderwać. Stacyjni weterani przypominali mi łyżwiarzy, a ja wyglądałem jak nowicjusz, który po raz pierwszy wszedł na lodowisko.

— Profesorze, nie śpi pan?

— Dziękuję. Pamiętam. Wiem, że za pół godziny włączamy ekran.

— Przechodziłem w pobliżu i pomyślałem… Dziś jest pański dzień, profesorze.

Posiedziałem chwilę, wsłuchując się w ciche szumy i szmery wypełniające stację. Te dźwięki, choć wydawały się bardzo słabe, były zdumiewającym dowodem życia, stanowiły kontrast z beznadziejną pustką przestrzeni. Oto brzęknął rondel w kambuzie, zaterkotał robot, zaszeleściło powietrze w przewodach klimatyzatora, rozbuczał się jakiś aparat w laboratorium, pisnął kociak… Kociąt jest, tak mi się przynajmniej wydaje, co najmniej osiem. Wyfruwają z każdych drzwi, stroszą sierść, pływają przed oczami i usiłują wczepić się pazurkami w jakiś solidny, najlepiej nieruchomy przedmiot.

— Jest pan już, profesorze? Dziś jest pański dzień.

To rosyjski fizyk. Fizycy odwalili już swoja robotę i teraz mogli jedynie czekać i denerwować się razem z nami.

— Nie. Dziś jest nasz wspólny dzień — odpowiadam. — Ale przede wszystkim dzień Sylwii.

Sylwia siedzi pod ścianą naprzeciw ekranu. Na kolanach trzyma notes. Uśmiecha się do mnie z nieśmiałą wdzięcznością. Nie obawiaj się, myszko, nikt cię stąd nie wypędzi. Dziś naprawdę jest nasz dzień przecież ekran będzie na razie pracował tylko dla nas, jedynych tutaj specjalistów. Pozostali projektowali go, obliczali, montowali, regulowali i dostrajali. My będziemy patrzeć. Sylwia jest antropologiem, a ja historykiem.

— Gorąco panu, profesorze? — zapytał Ticke spod otwartej pokrywy pulpitu sterowniczego.

— Pewnie, że gorąco — powiedział rosyjski fizyk. — Chciałoby się otworzyć lufcik w kosmos.

— Przeziębisz się — powiedział kapitan. — Dziś jest pański dzień, profesorze, jeśli tylko fizycy nie nałgali.

Kapitan zasiadł w fotelu tuż pod ekranem, ogromnym, na całą ścianę, czarnym i dlatego bezdennie głębokim.

Rosyjski fizyk wyjął z kieszeni miniaturowe szachy, ale nie utrzymał ich w ręku. Pudełko otworzyło się i pionki wachlarzowato, niczym stado spłoszonych wróbli, rozleciały się po laboratorium.

— Piętnaście minut — powiedział Richard Tempest.

Wszyscy obecni byli spokojni, może nazbyt spokojni. Bezszelestnie wślizgiwali się do laboratorium technicy, coś tam robili przy pulpicie i porozumiewali się krótkimi, urywanymi, najczęściej zupełnie niezrozumiałymi zdaniami. Sala z wolna wypełniała się widzami. Zrobiło się ciemno. Jakiś młodzieniec zdjął kamasze i zawisnął na klamrze pod sufitem.

— Niech pan siądzie tu, bliżej — powiedział kapitan. — A gdzie jest Sylwia?

Paraswati ustąpił mi miejsca. Zacisnąwszy palce na poręczach fotela, poczułem się znacznie pewniej.

— A ja wciąż nie mogę uwierzyć — powiedziała Sylwia patrząc na Ticke'a, który pochylony nad mikrofonem przekazywał do sterówki jakieś liczby.

Ticke wyprostował się, spojrzał na nas niczym dowódca na swych żołnierzy przed decydującą bitwą, zerknął na ekran i powiedział:

— Światło.

— Niech się stanie światło — szepnął rosyjski fizyk, który dawno już zrezygnował z łowienia swoich pionków.

Lampy w laboratorium przygasły, dzięki czemu wyraźniej rozjarzyły się indykatory na pulpicie.

— Zaczynajcie — oderwała się sterówka.

Na czarnej elipsie ekranu pojawiła się jasna chmurka. Zrodziła się ona gdzieś w jego głębi, ale stopniowo jaśniała, zbliżała się i rozlewała coraz szerzej. Przebiegały po niej zielone iskry. Trwało to około minuty, a potem ekran nagle zniebieszczał, a w jego dolnej części ukazały się rude i białe plamy, tworzące jakiś bardzo nieostry obraz.

— Jest — powiedział Paraswati. — Znacznie lepszy niż wczoraj.

— Znakomity! — mruknął z rozczarowaniem w głosie któryś z widzów.

— Ach! — wykrzyknęła Sylwia.

Czarodziej zdarł bielmo z ekranu, nastawił dokładnie ostrość i naszym oczom ukazał się zwyczajny ziemski krajobraz, tak realny i plastyczny, jakby ekran był oknem wychodzącym na sąsiedni świat, zalany gorącym słońcem, przesycony kurzem i świeżym wiatrem. Szeroki błękitny pas przekształcił się w niebo, a na brunatnawym piasku zarysowały się domy, głębokie koleiny na wąskiej drodze i rzadko rozrzucone palmy.

— Wszystko w porządku — powiedział Ticke. — Jesteśmy na miejscu.

— Zgadza się? — zapytał kapitan.

— Chwileczkę — powiedziałem.

Było południe. Delikatny pył wirował nad ziemią, zrytą i zdeptaną kopytami bawołów. W samym środku obrazu wznosił się nie wykończony gmach opleciony bambusowymi rusztowaniami i pokryty trzcinowymi matami — logiczne centrum sceny, którą obserwowaliśmy. Niezliczone zaprzęgi wołów i bawołów ciągnęły w jego stronę ze stosami żółtych cegieł. Balansując na giętkich bambusowych żerdziach, wspinały się na rusztowania całe tłumy prawie nagich ludzi. Na samej górze pracowali murarze. W lewej części ekranu widach było werandę z kolumienkami obficie zdobionymi delikatną snycerką. Przed nią drzemali dwaj wojownicy z dzidami w rękach…

— No i jak, profesorze?