Wszyscy czekali na moją odpowiedź.
— To jest Pagan — odparłem. — Koniec jedenastego stulecia.
— Hura! — wykrzyknął ktoś półgłosem.
— Udało się? — zapytał głośnik podnieconym tonem.
— Hura! — odpowiedział mu rosyjski fizyk. — Ale z nas zuchy!
— Do góry profesora — zaproponował podstępny Ticke.
— Dlaczego mnie? Mogliście przecież pokazać ten obraz co najmniej kilkudziesięciu innym historykom, i każdy z nich powiedziałby to samo.
— Ale profesor powiedział pierwszy!
Musieli się w jakiś sposób odprężyć, niech więc już lepiej podrzucają mnie niż Sylwie. Starałem się jedynie nie zahaczyć o jakiś aparat, chociaż nie musiałem zupełnie tego robić, gdyż latałem wolno i godnie, niczym wielki balon. Moi prześladowcy również odrywali się od podłogi i wzlatywali wraz ze mną, przez co w półmroku laboratorium, oświetlonego jedynie słońcem dalekiego świata, zdawał się kłębić jeden wieloręki i wielogłowy potwór. Nie daj Boże, aby ludzie z tamtej strony ekranu zdołali zajrzeć na naszą stronę, gdyż z pewnością umarliby ze strachu.
— Patrzcie! — powiedziała Sylwia, która zdołała ukryć się w kącie i w ten sposób uniknąć udziału w powszechnej zabawie. — Patrzcie, człowiek!
Pomarszczony, wyschnięty na wiór starzec niósł wysoki gliniasty garnek, przyciskając go do piersi. Szedł tak blisko i był widoczny tak wyraźnie, że można było policzyć wszystkie zmarszczki na jego twarzy, i najdziwniejsze dla nas było to, że nas nie widzi. Zatrzymał się na moment, obrócił głowę w naszą stronę, westchnął i ruszył dalej. To jego spojrzenie natychmiast stłumiło rozhukaną zabawę. Ludzie opadali w dół niczym jesienne liście.
— Chciał nam powiedzieć: „Dlaczego podglądacie?”, ale nie wiedział, w jakim języku powinien do nas przemówić.
— Szkoda, że film jest niemy.
— A profesor potrafiłby go zrozumieć?
— Z trudem. Upłynęło prawie tysiąc lat.
— Cóż za znakomita rozdzielczość!
— Profesorze, proszę nam o nich opowiedzieć.
— Nie zanudzę was?
— Nigdy!
— Niech pan nam opowie!
— Nie wiem, od czego zacząć — powiedziałem. Bardzo nie lubię znajdować się w centrum uwagi. W dodatku nie mogłem wyzwolić się spod wrażenia, że właściwie jestem uzurpatorem, samozwańcem. Bo przecież dziś najważniejsza wcale nie była historia, lecz to, że ludziom udało się wreszcie zajrzeć w swoja przeszłość.
Czarnymi błyskawicami przemknęły przez ekran zakłócenia, ziemia zakołysała się.
— Zwiększ natężenie pola — zwrócił się kapitan, do Ticke a.
— Już ucieka — odparł Ticke. — Jeszcze najwyżej cztery minuty.
— Profesorze, proszę nam o nim opowiedzieć!…
— To było wielkie państwo. Jego władza rozciągała się od Himalajów i gór na południu dzisiejszych Chin do Zatoki Bengalskiej. Istniało dwieście pięćdziesiąt lat, a jego stolicą było miasto Pagan. Gmach opleciony rusztowaniami to świątynia Ananda, pierwsza z gigantycznych świątyń zbudowanych w Paganie za panowania cesarza Czangzitty. Ta świątynia, podobnie jak całe mnóstwo innych świątyń i pagód w łącznej liczbie około pięciu tysięcy, stoi w centrum Birmy, na brzegu rzeki Irawadi.
— Stoi do dziś?
— Do dziś.
Starzec z garnkiem w rękach znów przeszedł przez ekran. Było mu ciężko i gorąco. Patrząc na niego zrozumiałem, że w laboratorium też jest bardzo gorąco. Nagłe ekran zmętniał, ale przedtem zdążyliśmy zobaczyć, jak do starca podbiegła dziewczynka i wyjęła mu garnek z rąk. Czarne błyskawice pokrywały obraz tak gęsta siatką, że twarzy dziewczynki nie zdołaliśmy już rozróżnić.
Zapłonęło sztuczne, martwe światło lamp sufitowych. Kapitan ostrożnie wstał z fotela i powiedział:
— Koniec seansu.
— A może niczego nie było, a to wszystko tylko się nam wydawało? — zapytał Paraswati.
— Wszystko zostało zarejestrowane — odparł Ticke — choćby zaraz można wyświetlić taśmę.
Obecni nie spieszyli się z opuszczaniem sali, która w istocie przypominała widownię kina, w którym przed chwilą wyświetlono niesłychanie piękny, znakomity artystycznie i dziwny film.
— Ticke, przekaż do sterówki, żeby rozpoczęli wirowanie.
Kapitan pomógł mi wydostać się z fotela i dotrzeć do drzwi.
— To było wspaniałe — powiedziałem do niego.
— A pan nie chciał tu przyjechać.
— Wiedział pan o tym?
— Tak.
— Jestem konserwatystą, a w chronoskopie trudno jest uwierzyć nawet człowiekowi świeższej daty.
Naprawdę nie chciałem lecieć na stację. Namawiałem rektora, żeby wybrał kogoś młodszego, mniej zapracowanego, mobilniejszego.
„Dobrze — mówiłem do niego. — Przypuśćmy, że chronoskopia rzeczywiście ma jakieś realne podstawy. Przypuśćmy nawet, że w pewnych warunkach można odnaleźć punkt przestrzeni, którego czas własny opóźniony jest w stosunku do czasu ziemskiego o tysiąc lat lub więcej. Co więcej, przypuśćmy, że z tego punktu będzie można spojrzeć na Ziemię. Ale co my zobaczymy z takiej odległości?” Rektor był cierpliwy i szalenie uprzejmy. Taki sam był dwadzieścia lat temu, kiedy zdawał u mnie egzamin z historii Birmy. Zawsze zachowywał się z uprzejmą pobłażliwością bez względu na to, czy rozmawiał ze swoim nauczycielem, czy z jednym z podległych mu profesorów. „Nie — odpowiedział mi. — Nie ma pan racji, profesorze. Z równym powodzeniem mógłby pan powiedzieć, że parowóz nie ruszy z miejsca, bo nie jest zaprzężony w konia. Nikt nie budowałby przez całe lata stacji, gdyby chronoskopia była mitem. Jeśli fizycy uważają, iż ekran stacji zdoła zajrzeć do jedenastowiecznej Birmy, to znaczy, że tak będzie… — Rektor przygładził na ciemieniu nie istniejące włosy i popatrzył na mnie z wyrzutem, że niby przeżyłem tyle lat i powątpiewam we wszechpotęgę nauki. Potem powiedział zupełnie innym tonem, tonem, któremu winien towarzyszyć serdeczny uśmiech: — W każdym razie zależy nam na tym. żeby na stacji znalazł się najlepszy historyk Birmy. Pan, profesorze, jest najlepszym znawca historii Birmy, o czym jestem przekonany nie tylko jako rektor, ale również jako pański uczeń. I jeśli drogi jest panu prestiż uniwersytetu… „Tu jego głos opadł do niesłyszalnego szeptu, po czym rektor zaproponował mi szklankę zimnego soku pomarańczowego. Wypiłem go i pomyślałem: a dlaczegóż by nie? Przecież nigdy jeszcze nie docierałem dalej niż na Księżyc.
Stacja ukazała mi się najpierw jako zielona iskra na ekranie radiolokatora, wyrosła później w — kłębowisko rur, kuł i lin, aby powitać mnie uściskami rąk młodych przeważnie, nieznajomych ludzi i upałem. Na stacji panował klimat przypominający pogodę w Rangunie w majowy wieczór, wilgotny od tchnienia bliskich monsunowych chmur i duszny dlatego, że promienie słońca zabłąkane w liściach tamaryszku podgrzewają niebieskawe powietrze.
— Nawaliły nam klimatyzatory — powiedział Ticke, młodzieniec, którego długie rzęsy rzucały powłóczyste cienie na wystające kości policzkowe. — Wczoraj było tylko osiem stopni ciepła. Ale my to dzielnie znosimy.
Kapitan zaprowadził mnie do kajuty.
— Dobrze, że pan przyleciał — powiedział do mnie. — To znaczy, że nie pracujemy na darmo.
— Dlaczego?
— Pan jest człowiekiem bardzo zajętym, a więc skoro pan zdecydował się rzucić wszystko i przylecieć do nas, to znaczy, że chronoskopia jest warta tego, aby się nią poważnie zająć.
Kapitan żartował. Wierzył w chronoskopię, wierzył, że ekran będzie działał, i pragnął, abym ja również w to Uwierzył.
Od tego dnia upłynęły trzy tygodnie i entuzjaści ekranu (innych tu nie było) zyskali we mnie pełnego zapału neofitę. Trzy razy w ciągu tych trzech tygodni ekran rozjaśniał się, wypełniał się różnobarwnymi chmurkami, ukazywał nam przelotnie jakieś niezrozumiałe obrazy, i to wszystko. Aż wreszcie dzisiaj zobaczyliśmy Pagan.