O siódmej czasu pokładowego zebraliśmy się w laboratorium. I tak codziennie. Jeden seans na dobę. Dwadzieścia siedem minut z sekundami. Potem obraz rozpływał się…
Moje pierwotne przypuszczenie, że weranda czy taras z kolumnami stanowi fragment pałacu cesarza Czangzitty, potwierdziło się już następnego dnia, kiedy w połowie seansu w oddali zakłębił się kurz, z którego po chwili wyłonili się jeźdźcy, aby osadzić konie przed stopniami tarasu. Strażnicy wyprężyli się i unieśli dzidy. Do tarasu zbliżył się słoń z kłami okutymi miedzią. Na jego grzbiecie, pod złotym baldachimem, siedział niestary jeszcze mężczyzna o grubo ciosanej twarzy. Poznałem go, bo wielokroć widziałem jego posąg w mrocznej centralnej sali świątyni Ananda. Rzeźbiarz doskonale oddał podobieństwo portretowanego władcy. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że matką cesarza, jak to utrzymywały kraniki, była Hinduska.
— No tak — powiedziałem wówczas. — Miałem rację. Kronikom należy wierzyć głównie w tych fragmentach, których nie można uzasadnić późniejszymi względami natury politycznej.
— Kto to jest? — zapytał Ticke.
— Cesarz Czangzitta — zdziwiłem się. — To przecież oczywiste!
— Profesorze, pan jest wspaniały — powiedział kapitan. — Rzecz jasna, że to jest cesarz Czangzitta, znany nam wszystkim od najmłodszych lat.
Cesarzowi towarzyszył nieodstępnie najwyższy kapłan, postać również doskonale znana ze źródeł pisanych, Szin Arachan, zasuszony starzec o godnym wyglądzie. Starzec nie udał się wraz z cesarzem do pałacu, lecz dawał jakieś cenne wskazówki budowniczemu Anandy, rysując laską na piasku różne szczegóły architektoniczne.
Tego samego dnia zobaczyliśmy, jak nadzorcy katują bambusowymi kijami robotników, którzy coś przewinili. Widok był okropny i wydawało się, że krzyki ludzi przez setki lat i miliardy kilometrów przenikają do laboratorium. W dwie minuty później już cała stacja wiedziała, co się dzieje, i w sali stłoczyli się fizycy, elektronicy i monterzy, a ich ocena okropnego widowiska była tak ostra, że zacząłem wstydzić się średniowiecznej Birmy i chyba dlatego powiedziałem, gdy już zgasł ekran:
— Naturalnie, gdyby nam pokazano wyprawy krzyżowe lub opryczników Iwana Groźnego, nikt z was by się nie oburzał.
— Profesorze, proszę się nie martwić — odpowiedział mi w imieniu wszystkich kapitan. — Bywało znacznie gorzej. I wcale nie musielibyśmy sięgać tak daleko w przeszłość. Ale zobaczyliśmy właśnie Birmę i nie możemy wejść w ekran, aby złapać nadzorcę za rękę.
Następnego dnia na piasku, gdzie wymierzano karę bambusów, widniały brunatne plamy „krwi. Pod koniec seansu zerwał się wiatr i zasypał je kurzem.
Życie moich odległych przodków było ciężkie, brudne i okrutne. Złoty wiek z kronik i legend wyglądał w istocie zupełnie inaczej. Tym bardziej zdumiewała świątynia Ananda, doskonała, lekka, szlachetna w kształcie, zbudowana po to, aby przez wieki całe wysławiać Imperium Pagańskie. Dumnie wynosiła się ponad cierpieniami małych ludzi i stawała się pomnikiem tych właśnie maluczkich, którzy nie darmo jednak przeżyli swoje niezbyt długie lata.
Starzec, który niósł wodę pierwszego dnia, miał córkę, którą znali wszyscy mieszkańcy stacji, a fizycy, ludzie o naturach hazardzistów, przychodząc ma spotkanie z nią zakładali się uprzednio o to, czy pojawi się dziś, czy nie.
Córka (a może wnuczka) starca była niezbyt wysoka, smukła i giętka jak trzcina. Jej czarne włosy związane były rzemykiem na karku i ozdobione drobnymi białymi kwiatuszkami. Skórę miała barwy teakowego drewna, a oczy podobne do górskich jezior. Nie próbujcie zarzucać mi romantycznej przesady, gdyż właśnie taką ją pamiętam, właśnie takie porównania przyszły mi do głowy, kiedy ją po raz pierwszy ujrzałem. I skoro ja, stary człowiek, wyrażam się o niej tak górnolotnie, to o młodych nie ma nawet co mówić. Tylko Sylwia była niezadowolona. Wpatrywała się w Ticke a, a Ticke nie odrywał wzroku od pagańskiej dziewczyny.
Któregoś dnia niechcący podsłuchałem rozmowę Sylwii Haugh z Tickem.
— Wszystko to, co widzimy na ekranie, przypomina spektakl teatralny — powiedziała Sylwia. — Czujesz to, Ticke?
— Chcesz powiedzieć, że to wszystko zostało przez kogoś wymyślone?
— Prawie. Tego nie ma.
— Ale ci ludzie są realni i nie wiemy, co się z nimi stanie jutro.
— Nie, wiemy. Profesor wie. Ci ludzie umarli prawie tysiąc lat temu. Została tylko świątynia.
— Nie, oni są realni. Stąd, ze stacji, widzimy ich prawdziwe życie.
— Oni umarli tysiąc lat temu.
— Przypatrz się, jak ona się uśmiecha.
— Ona nigdy cię nie zobaczy.
— Za to ja ją widzę.
— Ale ona — umarła tysiąc lat temu! Nie można zakochać się w cieniu.
— Sylwio, zastanów się, co mówisz! Skąd ci przyszło do głowy, że się w niej zakochałem?
— W przeciwnym razie tak gorąco byś jej nie bronił.
— Wcale jej nie bronię.
— Chciałbyś, żeby dzisiaj przyszła.
— Chciałbym.
— Szaleniec…
Siedziałem ukryty w głębokim fotelu i do końca mnie nie zauważyli. Uśmiechnąłem się, kiedy Sylwia uciekła korytarzem, przyciskając do piersi teczkę ze zdjęciami i rysunkami Birmańczyków żyjących w okresie pagańskim. Ticke wrócił do pulpitu i zaczął w nim grzebać, pogwizdując cicho jakąś smutną melodię. Przypominał człowieka, który pokochał Nefretete, uwiecznioną w kamieniu piękną chwilę z dalekiej przeszłości.
W trzy dni później znów wydarzyło się coś, co rozpaliło do białości całą stację, gdyż wszyscy jej mieszkańcy szalenie interesowali się życiem Paganu. Przyjechali posłowie khmerscy. Człowiekowi, nie znającemu historii Birmy, trudno chyba będzie zrozumieć moje podniecenie, kiedy rozpoznałem Khmerów w zmęczonych długą drogą, długowłosych, bogato odzianych mężczyznach. Khmerowie schodzili z klękających słoni, a słudzy otwierali nad nimi złote parasole, oznaki szalachectwa i władzy. Tak, to byli Khmerowie, z których imperium graniczył Pagan. I może właśnie teraz, jutro lub pojutrze, zostanie rozstrzygnięty długi spór historyków o to, czy Pagan płacił daninę Angkorowi, czy też rację miała kronika Dhammajan Jazawin, utrzymująca, że królowie khmerscy uznawali zwierzchnictwo Paganu.
Posłowie udali się do pałacu. Za nimi słudzy nieśli skrzynie z podarunkami, naczynia z betelem, tace pełne owoców. Cały pałac ogarnięty był podnieceniem, otoczony tłumem gapiów, a przez tumany wzniesionego przez nich kurzu widać było czasem, jak robotnicy pospiesznie zdzierają rusztowania i maty ze świątyni Ananda, którą najwyraźniej zamierzano pokazać szacownym gościom.
W nocy musiałem zażyć środek nasenny. Sen nie przychodził. Czas stanął w miejscu. Posłowie w każdej chwili mogli odjechać, usunąć się z mego pola widzenia i już na zawsze przepadną dla mnie i historii wszystkie te drobne szczegóły zachowania, które tylko ja potrafiłbym zrozumieć, a wedle których można bezbłędnie określić rzeczywiste stosunki między Birmańczykami a Khmerami — odwiecznymi konkurentami i wielkimi budowniczymi.
… I znów ekran się rozjarzył. Gapie wciąż tłoczyli się wokół pałacu. To znaczy, pomyślałem i nieco ulżyło mi na sercu, to znaczy, że posłowie jeszcze nie odjechali.
Od studni szła z pełnym dzbanem nasza znajoma dziewczyna. Postawiła go na stopniach tarasu i powiedziała coś do strażnika. Widocznie w Paganie panowały dość proste obyczaje, bo strażnik nie odpędził dziewczyny, lecz zaczął z nią z wielkim ożywieniem rozmawiać. Potem przyłączył się do nich mnich w niebieskiej todze braci leśnych, zajrzał przez balustradę do wnętrza pałacu, a drugi strażnik coś wesoło do niego zawołał. Jakiś mężczyzna, gruby i lśniący od oliwy, pewnie któryś ze sług pałacowych, wyszedł na taras, podniósł dzban i napił się z niego.