Widzę, jak cesarz wraz z całą procesją zatrzymuje się nad wykopanym wczoraj dołem, i mówię:
— Tak.
— Co? — zapytał Ticke. — Co się stanie?
— Mogę się mylić.
— Profesorze, co się stanie?!
Opowiadam im legendę. Jeszcze nie zdołałem jej skończyć, gdy tłum rozstąpił się i mnisi w żółtych togach przyprowadzili przed oblicze cesarza obnażoną do pasa, zapłakaną, piękną jak nigdy dziewczynę. Naszą dziewczynę. Patrzę na zegarek. Do końca seansu pozostały cztery minuty. Żeby to wszystko już jak najszybciej się skończyło. Niczego już nie zmienimy. Ticke zasłania mi ekran. Stoi tuż przy nim, jakby usiłował na zawsze zapamiętać tę chwilę, jakby chciał zapamiętać twarze mnichów prowadzących dziewczynę i zemścić się na nich za to, jakby chciał zapamiętać twarz kata, barczystego, ciemnoskórego mężczyzny z nożem w ręku, który wychodzi dziewczynie naprzeciw i czeka w półobrocie na znak Szina Arahana.
— Ticke, odejdź — mówi ktoś za moimi plecami.
Ticke nie słyszy. Szin Airahan pochyla głowę.
Znajdujemy się tak blisko ludzi zgromadzonych przed świątynią, że omal słyszymy ich oddechy i urywany jęk dziewczyny, która jak zaczarowana patrzy na lśniący nóż i zaraz krzyknie…
— Aj!… — rozlega się krzyk.
Odwracamy się. Koniec. W drzwiach stoi Sylwia. Spóźniła się. Z pewnością nie zamierzała tu przyjść, ale nie wytrzymała samotności. Sylwia zaciska ręką usta i wpatruje się w ekran. My też wracamy do niego. Za późno. Przegapiliśmy właściwy moment.
Przegapiliśmy moment, w którym Ticke zbliżył się do ekranu i wszedł weń.
Ticke a nie ma na sali.
Ticke jest w Pagnie. W jakiś nieprawdopodobny, niewytłumaczalny sposób znalazł się o tysiąc lat i miliardy kilometrów od nas w tłumie mnichów, wielmożów, żołnierzy, niebieskich ari i białych braminów.
Rozwarte w krzyku usta… Ręka kata, znieruchomiała w powietrzu… Mnisi padający na twarz… Ticke jest już przy dziewczynie. Odpycha osłupiałego kata i chwyta ją na ręce… Dziewczyna, widać zemdlona, zwisa mu przez ręce.
Ticke na moment nieruchomieje. Żyją tylko oczy, źrenice miotające się w poszukiwaniu drogi ratunku. Zrozumiał już, że do nas nie wróci, że jest sam w dalekiej przeszłości.
Tak go właśnie zapamiętałem: wysoki, barczysty, smagły młodzieniec w srebrzystym, obcisłym kombinezonie i miękkich czerwonych kamaszkach do kostek. Na piersi złota spirala, znak Służby Czasu. Stoi w szerokim rozkroku, a dziewczyna na jego rękach zdaje się być nieważka.
Kadr jest nieruchomy. Tylko kurz wiruje leniwie w gorącym powietrzu.
Ale zaraz ów bezruch wybucha błyskawicznym pędem.
Ticke pędzi po matach w naszą stronę, ale nie ma przed sobą ekranu, tylko zakurzony plac, a za nim urwisty brzeg Irawadi. Znika pod — dolną ramą ekranu, a oprzytomnieli żołnierze, mnisi, urzędnicy rzucają się w pogoń za nim… Ekran mętnieje, pokrywa się czarnymi pasmami i gaśnie.
To wszystko. Nigdy już Ticke a nie zobaczyliśmy. Może zabili się skacząc z urwiska. Może dopędzili ich i zamordowali. Albo ją zamordowali, a jego sprzedali w niewolę. Może udało im, się uciec i ukryć wśród pobliskich wzgórz. Może…
Nie zdołaliśmy więcej schwytać przyzwoicie Paganu. Coś się w układzie łączności rozregulowało i do jego naprawienia potrzeba było kilku miesięcy pracy.
Sylwia i ja odlecieliśmy pierwszym statkiem. Fizycy zostali. Dyskutują i długo jeszcze będą dyskutować o przyczynach dziwnego zjawiska, które usiłują opisać wzorami. Nie znam się na tym, jestem starym historykiem, zwolennikiem konserwatywnych metod badawczych.
Na moim biurku stoi fotografia dziewczyny o oczach jak górskie jeziora.
Przetłumaczył Tadeusz Gosk
Wadim Szefner
Skromny geniusz
1
Sergiusz Kładiezjew urodził się na Wyspie Wasilewskiej. To było dziwne dziecko. Kiedy inne dzieci bawiły się w piasku, budowały z niego zamki i lepiły babki, on kreślił na piasku części jakichś nieznanych, niepojętych maszyn. W drugiej klasie szkoły podstawowej. skonstruował przenośny aparat zasilany bateryjką od latarki. Ten aparat potrafił przepowiedzieć każdemu uczniowi, ile dwójek dostanie w danym tygodniu. Aparat został uznany za niepedagogiczny i dorośli odebrali go dziecku.
Po ukończeniu szkoły Sergiusz poszedł do Technikum Elektrotechnicznego. W tym technikum uczyło się całe mnóstwo ładnych dziewcząt, ale Sergiusz jakoś ma żadną z nich nie zwracał uwagi — może dlatego, że widział je codziennie.
Aż kiedyś w czerwcu wypożyczył łódkę na przystani i spłynął Małą Newa do zatoki. Koło Wyspy Wolnej zauważył łódkę z dwiema nieznajomymi dziewczętami. Dziewczęta ugrzęzły na mieliźnie i w dodatku złamały wiosło, usiłując zepchnąć łódkę z owej mielizny. Pomógł im wrócić na przystań, zaprzyjaźnił się nimi i zaczął chodzić do nich w gościnę. Obie przyjaciółki też mieszkały na Wasilewskiej — Swietłana przy Szóstej linii, a Lusia przy Jedenastej.
Lusia w tym czasie uczęszczała na kursy maszynopisania, a Swieta nigdzie się nie uczyła, gdyż uważała, że dziesięć klas zupełnie jej wystarczy. W dodatku miała zamożnych rodziców, którzy często jej powtarzali, że już najwyższy czas wydać się za mąż. W głębi serca zgadzała się z nimi, ale była zbyt wybredna i nie zamierzała wychodzić za pierwszego lepszego.
Z początku Sergiuszowi bardziej podobała się Lusia, ale nie wiedział, jak ma do niej podejść, jak ją sobie pozyskać. Lusia była tak piękna i skromna, tak bardzo krępowała się i starała pozostawać na uboczu, że i Sergiusz zaczął się jej krępować. Natomiast Swieta była dziewczyną wesołą i pełną radości życia, była co się zowie swoją dziewczyną i Sergiusz czuł się przy niej dobrze i swobodnie, chociaż z natury był nieśmiały.
Kiedy więc następnego roku w lipcu Sergiusz pojechał na wakacje do swego kolegi w Rożdiestwience, okazało się, że Swieta też tam przyjechała w odwiedziny do jakiegoś krewnego. To był szczęśliwy przypadek, ale Sergiuszowi wydało się, że jest to zrządzenie losu. Teraz codziennie chodził ze Świętą do lasu i nad jezioro i wkrótce nabrał przekonania, że bez Święty nie może dłużej żyć.
On sam jednak niezbyt się podobał Swietłanie, która uważała go za człowieka do obrzydliwości zwyczajnego, a marzyła przecież o niezwykłym mężu. Z Sergiuszem chodziła do lasu i nad jezioro ot tak sobie, po prostu dlatego, że trzeba było przecież jakoś zabić czas, a we dwoje zdobić to łatwiej. Dla Sergiusza były to natomiast dni pełne szczęścia, gdyż wydawało mu się, że i on trochę się tej dziewczynie podoba.
Któregoś wieczora stali razem nad brzegiem jeziora. Smuga księżycowego blasku, niczym chodnik utkany przez rusałki, leżała na gładkiej wodzie. Panowała niczym nie zmącona cisza, w której rozlegał się śpiew słowików, buszujących w krzewach dzikiego bzu na przeciwległym brzegu.
— Jak pięknie i cicho! — powiedział Sergiusz.
— Tak, całkiem przyzwoicie — odparła Swietłana. — Bombowy widok. Dobrze byłoby narwać bzu, ale brzegiem za daleko, a łódki nie mamy. Przez jezioro nie da się przejść suchą nogą. Wrócili do osiedla i udali się każde do swego domu. Sergiusz jednak nie spał przez całą noc, tylko coś kreślił i liczył. Rano wyjechał do miasta i spędził tam dwa dni. Z miasta przywiózł jakieś zawiniątko.
Kiedy późnym wieczorem wybierali się nad jezioro, zabrał to zawiniątko ze sobą. Nad samą wodą rozwinął papier i wydobył z niego dwie pary specjalnych łyżew, na których można było ślizgać się po wodzie.