— Masz, włóż te łyżwy wodne — zwrócił się do Swietłany. — Wynalazłem je dla ciebie.
Włożyli te łyżwy i lekko pomknęli na nich po jeziorze w stronę przeciwległego brzegu. Dotarli tam, nałamali wielkie bukiety bzu i długo i długo ślizgali się z nimi po jeziorze zalanym księżycowym blaskiem.
Od tej pory co wieczór chodzili nad jezioro. Biegali po lustrze wody na posuwistych wodnych łyżwach, które na srebrzystej toni zostawiały szybko rozpływające się wąziutkie ślady.
Kiedyś na samym środku jeziora Sergiusz powstrzymał swój bieg. Swietłana również zahamowała i podjechała do niego.
— Swieta, wiesz co? — powiedział Sergiusz.
— Nie wiem — odparła Swietłana. — O co chodzi?
— Rozumiesz, Swieta, kocham cię.
— No tak, tego tylko brakowało! — powiedziała Swieta.
— To znaczy, że zupełnie ci się nie podobam? — zapytał Sergiusz.
— Nie, dlaczego, jesteś chłopak całkiem do rzeczy, ale ja mam inny ideał. Pokocham tylko człowieka niezwykłego. A ty jesteś zwyczajny, uczciwie ci to mówię.
— Wiem, że mówisz uczciwie — powiedział smutnym tonem Sergiusz.
W milczeniu wrócili na brzeg? a następnego dnia Sergiusz wyjechał do miasta. Przez jakiś czas wyglądał jak z krzyża zdjęty, wychudł i wiele spacerował po ulicach, a czasami wyjeżdżał za miasto i tam włóczył się bez celu. Wieczorami natomiast do późna krzątał się w swoim malutkim warsztaciku-laboratorium.
Pewnego razu na bulwarze koło sfinksów spotkał Lusię, która ucieszyła się na jego widok. Od razu to spostrzegł.
— Sierioża, co ty tu robisz? — zapytała.
— Po prostu spaceruję sobie. Bądź co bądź mamy wakacje.
— Ja też po prostu spaceruję — wyznała Lusia. — Może wybierzemy się razem do Parku Kultury? — dodała i zaczerwieniła się.
Pojechali na Wyspę Jełagina i tam długo spacerowali alejami parku. Potem spotykali się jeszcze kilkakrotnie i włóczyli się razem po mieście. Dobrze im było ze sobą.
Któregoś dnia Lusia wpadła do Sergiusza, bo zamierzali pojechać do Pawłowska.
— Ależ u ciebie bałagan! — powiedziała Lusia. — Tyle rozmaitych kolb, aparatów… Po co ci to wszystko?
— W wolnych chwilach zajmuję się drobną wynalazczością — odparł Sergiusz.
— Tak? Nic mi o tym nie mówiłeś — zdziwiła się Lusia. — A może potrafisz naprawić moją maszynę do pisania? To taki stary grat kupiony w komisie… Czasami taśma się w niej zacina.
— Dobrze, wpadnę do ciebie i zobaczę, co się da zrobić.
— A co to jest? — zapytała Lusia. — Nigdy nie widziałam takiego dziwnego aparatu fotograficznego.
— To zwyczajny FED, tyle że z przystawką, którą niedawno skonstruowałem. Dzięki temu urządzeniu można fotografować przyszłość. Moja przystawka jest jednak bardzo niedoskonała, bo chwyta obraz najwyżej na trzy lata w przód.
— Ale i trzy lata to bardzo wiele! Dokonałeś wielkiego odkrycia!
— Nie przesadzaj! — machnął ręką Sergiusz. — To bardzo prymitywna zabawka.
— A masz już jakieś zdjęcia?
— Mam. Niedawno byłem za miastem i tam fotografowałem.
Sergiusz wyjął z szuflady biurka kilka zdjęć formatu dziewięć na dwanaście.
— Spójrz, tutaj sfotografowałem brzózkę na łące w jej dzisiejszym stanie, bez przystawki. A na tej fotografii masz tę samą brzózkę o dwa lata starszą.
— Trochę podrosła — powiedziała Lusia. — I gałązek jej przybyło.
— A tutaj widzisz ją w trzy lata później — Sergiusz pokazał Lusi kolejne zdjęcie.
— Ależ jej tu nie ma! — zdziwiła się Lusia. — Tylko jakiś pieniek, a obok niego jakiś lejowaty dół. A tam dalej, popatrz, biegną jacyś żołnierze. Są nisko pochyleni i ubrani w dziwne mundury… Nic nie rozumiem!
— Sam się zdziwiłem, kiedy wywołałem to zdjęcie — powiedział Sergiusz. — Prawdopodobnie, tak przynajmniej sądzę, w tym miejscu będą manewry wojskowe.
— Wiesz co, Sergiuszu, spal to zdjęcie. W tym kryje się jakaś tajemnica wojskowa. Co będzie, jeżeli zdjęcie trafi do rąk zagranicznego szpiega?!
— Masz rację, jakoś o tym nie pomyślałem.
Podarł zdjęcie, wrzucił do pieca, gdzie leżało już całe mnóstwo rozmaitych śmieci, i podpalił.
— Teraz będę spokojna — powiedziała Lusia. — A teraz sfotografuj mnie, jaka będę za rok. W tym fotelu pod oknem.
— Przystawka łapie tylko teren i to, co się na nim znajduje. Jeśli za rok nie będziesz siedziała w tym fotelu, to nie wyjdziesz na zdjęciu.
— Jednak spróbuj mnie sfotografować. A nuż za rok, dokładnie tego samego dnia i o tej samej godzinie będę siedziała w tym fotelu.
— Dobrze — odparł Sergiusz. — Mam akurat w aparacie błonę z jedną wolną klatką.
I sfotografował Lusię w fotelu z jednorocznym wyprzedzeniem.
— Wiesz co? — powiedział. — Od razu wywołam błonę i zrobię odbitkę. Dziś nasza łazienka jest wolna, bo nikt nie robi wielkiego prania.
Poszedł do łazienki, przewinął błonę, załadował ją do ebonitowego koreksu i wywołał, po czym przyniósł błonę do pokoju, aby wyschła na sznurku pod oknem.
Lusia wzięła błonę za brzeg i obejrzała pod światło ostatnią klatkę. Na negatywie trudno się rozpoznać, ale mimo to wydało się jej, że na zdjęciu w fotelu nie siedzi ona, a bardzo pragnęła, żeby w fotelu za rok siedziała właśnie ona. „Nie — pomyślała wreszcie — to chyba jednak ja, tylko źle wyszłam na fotografii
Kiedy błona wyschła, poszli oboje do łazienki, gdzie już paliła się czerwona żarówka. Sergiusz włożył błonę do powiększalnika, włączył światło i obraz zogniskowany w obiektywie przyrządu padł na papier fotograficzny. Szybko wrzucił zdjęcie do wywoływacza i na papierze zaczął ukazywać się zarys postaci kobiecej w fotelu. To była zupełnie nieznajoma kobieta, która trzymała na kolanach kawał sukna, na którym wyszywała wielkiego kota. Kot był prawie gotowy. Brakowało mu tylko ogona.
— To nie ja tu siedzę — powiedziała Lusia z rozczarowaniem w głosie. — Jakaś zupełnie inna kobieta!…
— Tak, to nie jesteś ty — powiedział Sergiusz. — Ale nie wiem, kto to jest. Ja tej kobiety nigdy w życiu nie widziałem.
— Wiesz co, Sergiuszu, muszę już iść do domu — powiedziała Lusia. — Możesz do mnie nie przychodzić. Swoją maszynę oddam do naprawy mechanikowi.
— Wobec tego pozwól przynajmniej, żebym cię odprowadził!
— Nie, Sergiuszu, nie trzeba. Nie chcę wtrącać się do twojego życia.
I wyszła.
„Moje wynalazki jakoś nie przynoszą mi szczęścia” — pomyślał Sergiusz, po czym wziął młotek i rozbił pechową przystawkę.
2
W jakieś dwa miesiące później Sergiusz Kładiezjew spacerował Wielkim Bulwarem. W pewnej chwili zobaczył młodą kobietę siedzącą na ławce i rozpoznał w niej tę nieznajomą, która wyszła na jego zdjęciu.
— Przepraszam, która teraz może być godzina? — zwróciła się do niego nieznajoma.
Sergiusz udzielił na to pytanie precyzyjnej odpowiedzi i przysiadł się do młodej kobiety. Nawiązał z nią rozmowę o leningradzkiej pogodzie, a następnie przedstawił się. Dziewczyna też się przedstawiła. Miała na imię Tamara. Zaczęli się spotykać i wkrótce pobrali.
Niebawem urodził się syn, któremu Tamara nadała imię Alfred.
Tamara okazała się niewiastą dość nudną. Właściwie niczym się nie interesowała, tylko wciąż siedziała w fotelu pod oknem i wyszywała na kilimkach koty, łabędzie i jelenie, które potem dumnie rozwieszała na wszystkich ścianach. Sergiusza nie kochała i wyszła za niego za mąż tylko dlatego, że miał własny pokój, a poza tym dlatego, że ukończyła wyższą szkołę hodowli koni i nie chciała jechać na prowincję. Kobiety zamężnej nikt nie miał prawa na prowincję wysłać.