Sędzia (podpis)
Ławnicy ludowi (podpisy)
Z ARCHIWUM ŚLEDZTWA
Sprawę tę prowadził młodszy sędzia śledczy Prokuratury Obwodowej Siergiej Jakowlewicz Niestierienko — zrównoważony młody człowiek, jasnowłosy, niskiego wzrostu, który akurat w tym czasie zaczął zapuszczać brodę. Siergiej Jakowlewicz rozumiał rzecz jasna, że trafił mu się unikalny przypadek: kryminalistyka nie odnotowała jeszcze ani jednego przypadku zniknięcia człowieka spowodowanego upadkiem meteorytu — ale rozumiał i to, że ta unikalność ominie go. Zadania śledztwa były wąskie i proste: ustalić, czy są dostateczne podstawy do uznania Kałużnikowa za zmarłego, aby nie wyniknął kłopotliwy dla wymiaru sprawiedliwości psikus — ogłoszono człowieka nieboszczykiem, a jemu właśnie o to chodziło.
Podobnie i tobolska eksplozja występowała w sprawie tylko jako okoliczność zagrażająca śmiercią; bez takich okoliczności sąd nie ma prawa ogłosić człowieka, który zaginął, umarłym wcześniej, aniżeli po trzech latach. Wybuch czynił sytuację jasną i „Oświadczenie” dotyczące jego charakteru i natury nieprzypadkowo dwukrotnie wymienione zostało w wyroku sadu obwodowego — dokument ten był gwoździem sprawy.
Eksperci — wybitni fizycy i astronomowie z instytutów stolicy — przybyli na miejsce wydarzenia następnego dnia i pracowali przez dwa tygodnie.
Szczególne zainteresowanie badaczy wzbudziło wytopione do szklistości wyżłobienie — „bruzda”, które powstało w epicentrum wybuchu: rozpoczynało się ono dwa metry powyżej poziomu wody w Tobołu i wiodło do jeziora, przecinając na wprost próg pomiędzy nim a rzeką. Długość „bruzdy” wynosiła 18 metrów, szerokość od 0,8 metra w dole do 1,2 metra w górze, największa głębokość 2,3 metra. Według oświadczeń przesłuchiwanych mieszkańców, potwierdzonych informacją wydziału geodezji w Ust'Jeleckoj, poprzednio nie było tu żadnego rowu.
Tu należałoby wspomnieć, że krótko przed tym zdarzeniem znany astrofizyk akademik K. B. Niecki wysunął hipotezę, że meteoryty, których ognisty ślad nieraz obserwujemy na nocnym niebie, równie dobrze mogą się składać z materii, jak i z antymaterii; to, że nasza planeta i sąsiadujące z nią ciała powstały ze zwykłej materii, nie świadczy, że taka sama substancja stanowi składnik innych ciał w kosmosie. Ponieważ jednak przytłaczająca większość meteorytów spala się bez śladu, nie osiągnąwszy powierzchni Ziemi, hipotezę tę tak samo trudno jest obalić, jak i potwierdzić: ciała te mogą spłonąć i od tarcia o atmosferę, i z powodu anihilacji także. Ale, jak każda uogólniająca nasze wyobrażenie myśl, hipoteza Nieckiego zawładnęła umysłami, uczeni szukali okazji, aby ją sprawdzić.
I właśnie teraz taka okazja się nadarzyła. Zestaw danych, dotyczących wybuchu tobolskiego, do tego stopnia wspaniale układał się w wersję o meteorycie z antymaterii, że gdyby nie było hipotezy Nieckiego, uczonym ekspertom nie pozostawałoby nic innego do zrobienia, jak ją postawić. W rzeczy samej: ni stąd, ni zowąd nastąpił potężny wybuch; po drugie, pojawiła się szczątkowa radioaktywność — spowodowana anihilacją; po trzecie, brak było meteorytu, a nawet jego odłamków — meteoryt anihilował; po czwarte (chociaż jeśli chodzi o znaczenie, ten dowód powinien być pierwszym), pojawiło się wyżłobienie — „bruzda”, która wskazywała, gdzie i jak zakończyła się trajektoria meteorytu, i wyjaśniała, dlaczego wyparowało jezioro.
Prawda, że dla pełnej zgodności z hipotezą nie od rzeczy byłoby zrobić zdjęcia, albo chociaż zebrać relacje z wizualnych obserwacji świecącego śladu meteorytu; taki ślad, wywołany efektem anihilacji przy trajektorii niemal stycznej do powierzchni Ziemi, winien być jasny, długi i nader widoczny. Brak takich informacji można było wyjaśnić niewielką gęstością zaludnienia w tym rejonie, a także tym, że zaludnienie to spało, a jeśli nie spało, to nie patrzyło w niebo, a jeśli patrzyło, to nie w tę stronę, a jeśli i w tę, to widocznie tych ludzi na razie nie odnaleziono, być może, że zgłoszą się później.
I na koniec, może niezbyt konstruktywnym, ale w istocie decydującym dowodem na korzyść hipotezy było rozumowanie: jeśli tobolski wybuch nie — nastąpił od upadku antymeteorytu, to od czegóż? Nic lepszego się tu nie wymyśli.
Pod „Oświadczeniem” widniał tuzin podpisów i przerażająco wspaniałych tytułów.
Jednak Siergiej Niestierienko, choć z racji młodego wieku przepełniony był szacunkiem do nauki (było to jego małe hobby: śledzenie za pośrednictwem popularnych wydawnictw ruchu myśli naukowej w świecie), nie przyjął tego dokumentu bezkrytycznie, jako dyrektywnej prawdy. Było to zresztą zrozumiałe: „Oświadczenie” nic nie mówiło o tym, co go bezpośrednio interesowało — o losie Dymitra Kałużnikowa.
Teraz trudno powiedzieć, czy uczeni-eksperci wiedzieli, że w nocy z 21 na 22 lipca na miejscu zdarzenia pozostawał człowiek. Bardzo możliwe, że nie. W każdym razie — i młodszego sędziego zaniepokoiło to od razu — w „Oświadczeniu”, gdzie wyszczególniano imiona, nazwiska i miejsca zamieszkania wszystkich przesłuchanych przez komisję naocznych świadków, gospodarz Alutin nie był wspomniany. Jego zaś oświadczenie o zaginięciu lokatora (podane zresztą ze znacznym opóźnieniem) szło innymi kanałami.
PIERWSZA ROZMOWA NIESTIERIENKI Z KUZINEM
Najbardziej ze wszystkiego trapiło Siergieja Jakowlewicza zachowanie zaginionego przed samym tym wydarzeniem: bez uzasadnionych przyczyn porzucił pracę, na trzy miesiące prze padł nie wiadomo gdzie, potem odnalazł się aż za Uralem — i zamieszkiwał tam nie u krewnych, nie u znajomych, a tak jakoś… I dlaczego właśnie tam? Czy nie miał rzeczywiście z jakichś powodów zamiaru zainscenizowania swojej śmierci i tym chciał zatrzeć ślady?
Dla zbadania tej strony sprawy Siergiej Jakowlewicz przeprowadził rozmowę z Witalijem Siemionowiczem Kuzinem — docentem, kierującym tym samym oddziałem TOF, w którym pracował zaginiony. Spotkali się w pokoju młodszych sędziów na drugim piętrze Prokuratury Obwodowej. Przed Niestierienką siedział dosyć tęgi (pewnie bardziej z powodu siedzącego trybu życia, aniżeli z nadmiernego apetytu), młodo wyglądający mężczyzna o wspaniale siwiejących na skroniach włosach i okrągłej twarzy pokrytej nieznacznymi zmarszczkami. Uszy miał lekko odstające, małe usta o nazbyt może wydatnych wargach stwarzały wrażenie poważnej i życzliwej uwagi; wrażenie to podkreślały piwne jasne oczy. Mowa i gesty Witalija Siemionowicza robiły wrażenie przemyślanych i wyważonych.
Niestierienko nie miał wówczas własnej wersji wydarzenia, ani nawet mętnej idei wersji. Wypytywał o wszystko po trochu — a nuż coś się z tej rozmowy wykluje.
— Witaliju Siemionowiczu — zapytał najpierw, poskubując bródkę — z jakiego to powodu Kałużnikow rzucił w marcu instytut? I to tak dziwnie: nie zwolnił się, nie przeniósł, a znikł.
— Jest to dla nas wszystkich zagadką — odpowiedział Kuzin.
— Może jakieś stosunki wewnątrz zakładu popsuły się? Albo z pracą coś nie wychodziło?
— I stosunki były na poziomie, i z pracą wychodziło. Jeszcze jak wychodziło! Wystarczy powiedzieć, że temat, w którym uczestniczył również Dymitr Andriejewicz, przedstawiony został do nagrody państwowej.
— No to jakże to wytłumaczyć: pracował człowiek, pracował, potem rach ciach i uciekł. Przepadł jak kamień w wodę. Może się przemęczył i tego… źle się poczuł na tym tle?
— Kto, Dymitr Andriejewicz?! — Kuzin z rozbawieniem spojrzał na sędziego. — Nie znał go pan! Pracował bez wysiłku, nie przemęczając się, zdolnościami wszystko brał. Zdarzały się oczywiście i jemu trudności i niepowodzenia, kto ich nie ma w pracy twórczej! Ale przecież te figle płatają nam, teoretykom, wewnętrzne, a nie zewnętrzne przyczyny: zaprowadzi myśl nie tam, gdzie trzeba — i zabłądziłeś. Miesiące, a nawet lata pracy przepadły… Miał i Kałużnikow różne wyskoki myślowe, szaleńcze pomysły… — Witalij Siemionowicz zająknął się, podniósł brwi w zamyśleniu. — Być może, faktycznie ta jego ostatnia teoria miała wpływ?… Ale nie. Nie, na pewno nie! — Pokręcił głową. — Wszystko, tylko nie to, towarzyszu sędzio. Szukacie przyczyny w stosunkach międzyludzkich, w przemęczeniu, załamaniu, niepowodzeniach w pracy — jakby to mogło mieć taki wpływ na Dymitra Andriejewicza, że porzucił wszystko i uciekł. Absolutnie wykluczone — nie taki to był człowiek. Kogoś innego doprowadzić do rozstroju nerwowego to on mógł. Ale żeby sam… nie.