Выбрать главу

„Niech mnie niesie potok życia, dokąd chce i jak chce. Od dziś nie będę w nim szukał korzystniejszych prądów, a będę tylko obserwował, wnikał, poznawał. Chodzić — i myśleć, leżeć — i myśleć, patrzeć — i myśleć. O jednym.”

„16 marca. Kuferek spakowany. Zaraz wyjeżdżam.”

W notatniku tym pozostało jeszcze wiele nie zapisanych stron. We czwartek Witalij Siemionowicz miał wystarczająco dużo czasu, żeby pozbierać myśli. Więc kiedy w piątek rano zjawił się sędzia śledczy, Kuzin, zdecydowanie i otwarcie patrząc w zwrócone ku niemu z nadzieją oczy, powiedział, że przestudiował notatniki i rozumie, do jak niezwykłej wersji wydarzenia przechyla się szanowny Siergiej Jakowlewicz. Ale poprzeć go nie może. Ostatnie pomysły nieboszczyka Kałużnikowa — to już dla każdego fizyka oczywiste brednie… Choć to przykre, trzeba jednak przyjąć, że Dymitr Andriejewicz właśnie na ich tle zbzikował. Stąd i nieobliczalne postępki.

Niestierienko był oszołomiony, zmartwiony i nawet próbował dyskutować:

— No jakże, Witaliju Siemionowiczu!… Przecież wybuch miał miejsce. I nastąpił właśnie tam, gdzie się znajdował Kałużnikow. A żaden antymeteoryt tam nie upadł, tośmy już, razem z panem ostatecznie ustalili.

— Dlaczego ostatecznie, Siergieju Jakowlewiczu? Dla mnie akurat nie jest to zupełnie oczywiste, nie jestem przekonany, że to nie był meteoryt… No jeśli chodzi o „bruzdę” anihilacyjną, eksperci dali się nabrać, zgadzam się. Po prostu niedokładnie przesłuchiwali mieszkańców. Jednak uściślenie, że „bruzda” to wykopany przez ludzi kanał, nie przekreśla wersji meteorytu, Siergieju Jakowlewiczu, nie! Mógł on przecież nie dolecieć do ziemi, a spłonąć na określonej wysokości nad tym miejscem. Obraz zdarzenia pozostanie taki sam: wybuch termiczny i świetlny, nadtopienie gleby, promieniowanie… Przecież i w „Oświadczeniu” jest mowa nie o centrum a o epicentrum wybuchu, jeśli pan pamięta. To dwie różne rzeczy. A więc, istnieje tutaj szereg możliwych wariantów wytłumaczenia zjawiska.

Niestierienko patrzył na Kuzina wytrzeszczonymi oczami: „No, no!”.

— A jeśli chodzi o wagę, skład i prędkość meteorytu? Przecież wyliczono je według parametrów kanału! — Nie chciał poddać się bez walki. — I punkt na niebie, z którego jakoby przyleciał meteoryt, także według kanału.

— N-no… w tej kwestii to rzeczywiście przesadzili, co prawda nie nasi eksperci, a sir Kent i jego współpracownicy. Chociaż w gruncie rzeczy nie można zaprzeczyć, że meteoryt był masywny i dostatecznie gęsty: z jednej strony całe jezioro wyparowało, z drugiej gleba uległa lokalnemu stopieniu. — Kuzin sam poczuł, że jego dowodzenie staje się dosyć niepewne i pospieszył z konkluzją: — To są wszystko drugorzędne detale. Same niczego nie dowodzą i niczego nie zmieniają.

Minuta przeszła na niezręcznym milczeniu.

— Ale notatniki i zeznania Alutina mimo wszystko im prześlę — powiedział sędzia. Wziął teczkę, wstał.

— Oczywiście, niech pan prześle. To pański obowiązek, można powiedzieć… Ale… Chce pan poznać moje zdanie? Nic z tego nie wyniknie.

— Dlaczego? — zapytał zrezygnowany Niestierienko, popatrując na drzwi — prawdę mówiąc, wcale nie chciał poznać zdania Kuzina, tylko wyjść j ak najprędzej.

— Niech pan zrozumie, gdyby się to dostało w ręce ekspertów na samym początku, kiedy badali tobolski wybuch, wiadomości te byłyby bardzo pożądane. Zeznania dotyczące kanału nawet niewątpliwie miałyby wpływ na wnioski komisji. Teraz nie. Przegapiona okazja, Siergieju

Jakowlewiczu, jeszcze jak przegapiona! Już ukształtowały się określone poglądy. Z powodu tych poglądów podjęto ważne działania: konferencje, referaty, książki…

Witalij Siemionowicz widział, że Niestierienko jest rozczarowany i zmartwiony tą rozmową i zrobiło mu się przykro, że niechcący zmartwił tego sympatycznego chłopca… Jak mógł, starał się załagodzić nieprzyjemne wrażenie.

— Ależ nie, niech pan pośle, koniecznie — on także podniósł się zza stołu. — No, Siergieju Jakowlewiczu, życzę panu wszelkiej pomyślności, miło mi było pana poznać. Jeśli będzie pan miał do mnie jakieś sprawy, zawsze jestem do usług.

To ostatnie zostało powiedziane niezupełnie na miejscu. Witalij Siemionowicz poczuł to i skonfundował się. Pożegnali się.

…Prawdziwy stuprocentowy tchórz — nigdy nie starcza mu odwagi, aby przyznać się do swego tchórzostwa. Usprawiedliwienia sobie wymyśla!

EPILOG. OSTATNIA HIPOTEZA NA TEMAT ŚMIERCI KAŁUŻNIKOWA

„Zadrżyj, niebo, i przeraź się ziemią, przesławną tajemnicę wadząc!…”

Protopop Awwakum List do świętych ojców

Trawy kołysały się w ciepłym wietrze. Kałużnikow kroczył po stepie w stronę Tobola, patrząc z roztargnieniem wokoło. Zielona, wełnista płaszczyzna, pokryta siwymi plamami ostów, rozciągała się w nieskończoność na wschód, południe i północ; od zachodu okalały ją niewysokie, łagodnie schodzące na nią odnogi uralskiego grzbietu.

— Wujku Dimooo! — dobiegł z wiatrem cienki głosik.

Obejrzał się. Na niewielkim wzniesieniu, którego zieleń przecinała piaszczysta wstęga drogi, stał Witka. Prawą ręką podtrzymywał dyszel dwukołowej taczki, lewą machał Dymitrowi. Kałużnikow ruszył ku drodze. Witka przygalopował do niego, wznosząc tumany kurzu taczką i bosymi stopami.

— Już z daleka ciebie zobaczyłem, od basztanów — oznajmił.

— Aha… a taczkę po co wleczesz?

— Tatko kazał, do ryb. Inaczej ich przecież nie uniesiemy, zwali się je tutaj, byleśmy tylko zdążyli więcierze opróżnić. Kanał skończyliście?

— Chyba tak. Twój tato tam został, powinien skończyć.

— Oj, wujku, to chodźmy prędziutko!

— Nie spiesz się. Po pierwsze twoje ryby ci nie uciekną. A po drugie… No już dobrze, siadaj na swoją furmankę.

Witka z radosnym piskiem wskoczył na taczkę. Kałużnikow złapał za dyszel — trzymaj się! — krzyknął i pocwałował, ponieważ droga biegła z góry.

Przebiegłszy z taczką pół kilometra, zasapał się. Witka zlazł i po rycersku zaproponował:

— Teraz ja ciebie, dalej.

— Dobrze już, ptaszyno! Pójdziemy pieszo, to niedaleko.

W oddali ukazało się pasmo wikliny na brzegu Tobola. Niebawem wyszli nad jezioro.

Trofim Nikiforowicz stał na wzniesieniu i palił papierosa, nie opodal leżała łopata. Popatrzył na zbliżających się Kałużnikowa i Witkę, na taczkę — i odwrócił się gniewnie. W więcierz ustawiony przy wylocie kanału bił przeźroczysty strumień wody, cienki jakby z kubka. Poprzez kanał widać było sitowie rosnące na brzegu jeziora i grę świateł na wodzie. Wody w potoku było tyle, co na mały palec.

Kałużnikow obejrzał urządzenie.

— Próg trzeba było zostawić i kopać głębiej, wujku Trofimie. Jaka poważna ryba pójdzie w taką wodę!?

— A gdzieś ty wcześniej był ze swoimi radami… próg?! — wykrzyknął kowal. — Samemu trzeba było skończyć, jak się już zabrałeś! Teraz to was wielu, takich doradców… Próg!…

— Nie szkodzi, może wypłucze. A nie wypłucze, to zasypiemy i wykopiemy głębszy.

— Wypłucze… czekaj teraz, aż wypłucze! Grunt tutaj twardy. A zasypać, też trzeba będzie czekać, aż wyschnie. W błocie się będę grzebał, i bez tego mam reumatyzm.

Po godzinie do więcierza naszło trochę jazgarzy. Niektóre były tak drobne, że prześlizgiwały się przez pręty i odpływały strumyczkiem do Tobola. Nieco większe przeciskały główki pomiędzy prętami i wytrzeszczały na ludzi mętne oczka. Kowal pochylił się, wyciągnął jednego.