Выбрать главу

— Sama drobnica, psia ich mać! — Odrzucił rybę, wytarł ręce o spodnie.

— A mama już ciasto nastawiła — powiedział rozgoryczony Witka. — Na pieróg rybny.

Alutin dopalił papierosa, rzucił i rozdeptał niedopałek i zaklął tak szpetnie, że aż żaby zielonymi pociskami rzuciły się do Tobola.

Kałużnikow marszczył się, marszczył, aż w końcu nie wytrzymał i parsknął śmiechem tak, że aż przysiadł. Patrząc na niego, parsknął również w dłoń Witka. Na koniec roześmiał się kowal.

— Oj, Dimka, Dimka, gdzieś ty miał głowę, kiedy kopałeś! Ja się tam nie znam na progach… siła robocza… A niech cię! Nie tutaj jesteś myślami, nie przyjechałeś wypoczywać, cały czas myślisz o swojej nauce. Rozplątuj wędki, Witka, trzeba choć coś złowić, inaczej nie mamy się co w domu pokazywać!

Na szczęście tym razem ryby brały — i duże, i małe. Wujek Trofim udobruchał się, a po kolacji, na którą były pieczone kartofle z pieczonymi w ognisku okoniami, kiedy wypili przygotowaną na otwarcie kanału ćwiartkę — całkiem poweseleli.

Pasma obłoków kładły się na niebie równoległymi, białoróżowymi zagonami. Przeplatały się z prześwitami szybko granatowiejącego nieba. „O, i w powietrzu odnaleźć można rytmy, fale. Skąd się tam biorą — mogłoby się wydawać? Wiatr wiał z różnych kierunków, wilgoć parowała tu tak, tam inaczej… a wszystko ułożyło się w fale.” Kałużnikow czuł, jak zbliża się znany mu i oczekiwany stan wewnętrznej jasności.

— Pozostałbyś u nas, byłbyś pierwszym kawalerem we wsi — perorował wujek Trofim. — O, jak się Klańka za tobą ogląda, Dimakowa znaczy. Ożeniłbyś się… A ty wciąż tylko myślisz i myślisz! I oczy masz od tego myślenia jakieś takie martwe. Nie, wolałbym już codziennie nowe kółko do nosa dla buhaja z naszej stanicy wyklepywae, aniżeli zajmować się tą waszą nauką… Ach, gdzież wy moje trzydzieści lat! Kozaczyło się…

Kałużnikow słuchał i nie słyszał. Za wzgórzami dogorywał zachód. Fale-obłoki stawały się szaroniebiesko-purpurowe. Pluskał strumyk w kanale. Cięły komary. W jeziorze, żegnając dzień, igrały ryby.

Trofim Nikiforowicz załadował na taczkę więcierze, łopaty, wędki, szturchnął zasypiającego na siedząco syna, zawołał do Kałużnikowa:

— No co, idziemy?

— Idźcie, ja jeszcze zostanę.

— Uważaj: nie spóźnij się, dogoń nas… A może ty nie idziesz do domu?

— Może.

Skrzyp kół taczki, mamrotanie Trofima Nikiforowicza, kroki — wszystko się oddaliło. Robiło się ciemno. Wiatr ustał. Ucichł plusk ryb w jeziorze i rzece. Stopniowo nastawała cisza — ten uroczysty i wszechogarniający spokój w przyrodzie, którego nie wypada zakłócić nawet westchnieniem.

Dymitr Andriejewicz przewrócił się na plecy, ostrożnie, jakby bał się zmącić ten spokój, założył ręce pod głowę. W ciemnogranatowym niebie zapalały się pierwsze gwiazdy. Kiedyś miał zwyczaj rozpoznawać gwiazdozbiory, przypominać sobie nazwy wyróżniających się gwiazd. Teraz — po prostu patrzył.

Stracił rachubę czasu, czuł tylko, jak materialny, lekko wibrujący potok — w równym oddechu, w miarowym biciu serca — unosi go razem z ciepłym stepem, rzeką, jeziorem, cichym niebem w nieskończoność. „Niby Wołga” — przyszło mu na myśl. Przypomniał sobie, jak kąpał się w Wołdze poniżej miasta Górki i niósł go równy, ale bystry prąd, którego trudno się było spodziewać na widok tej wielkiej rzeki.

Wspomnienie Wołgi rozpłynęło się, jej miejsce w świadomości Kałużnikowa zajął inny obraz — obraz sztormu na morzu. Czasami stawał na brzegu na długie godziny, wsłuchując się w prostą jak muzyka i złożoną jak muzyka prawdę fal.

…Białe ze wściekłości grzywacze rzucają się do ataku, nacierają na brzeg i wycofują się, zgrzytając otoczakami.

Zrobiło się zupełnie ciemno, nie sposób było rozróżnić, gdzie kończy się step, a zaczyna niebo — może tylko po licznych nieruchomych gwiazdach, które wpatrywały się w niego poprzez wolną od obłoków przestrzeń. On także patrzył na gwiazdy. Narastało w nim odczucie, jakby uwalniała go od siebie, od poczucia jednostkowej tożsamości, potężna fala intuicyjnego zjednoczenia ze światem.

Zharmonizował się z falowaniem materii oddech. Serce zaczęło bić w rytm czegoś władczego, ciepłego, zrozumiałego. We wspólny rytm ciała składały się pulsacje mięśni, krwi, nerwów — narastał w nim świetlisty żar.

Nie było już myśli, słów, ani obrazów. Instynkt samozachowawczy — ostatni strażnik osobowej indywidualności — na moment dał znać o sobie skurczem nerwowego chłodu, rozprzestrzeniającego się od splotu słonecznego. Kałużnikow stłumił go, unosząc się na łokciach:

— No?! Nie boję się. No!…

Teraz przepełniło go uczucie miłości do wszystkiego, co istnieje — tej czystej, ofiarnej miłości, której nie doświadczał nigdy w stosunku do żadnej kobiety. „Oddać siebie, aby zrozumieć — to nie śmierć. To nie znaczy umrzeć, a przeobrazić się w coś innego… ponieważ życie w kosmosie jest wieczne!” I nie czuł strachu przed niczym.

Nieskończoność przestrzeni otworzyła się przed nim w całej swojej naoczności! W miejsce płaskiego obrazu „nieba” i „gwiazdozbiorów” ujrzał nagle, że niektóre gwiazdy — przeważnie te, które świecą jaśniej — znajdują się bliżej niego, te, które słabiej — daleko za nimi, a blady gwiezdny pył — zupełnie daleko, daleko; i zbiegają się w niepojęty dla myśli, ogromny, ale teraz dostrzegalny dla niego, galaktyczny klin. Widział to tak samo prosto i dokładnie, jak gdyby widział drzewa, za nimi poprzedzielane polami zagajniki, a jeszcze dalej las na horyzoncie… Każda z gwiazd stanowiła centrum jakiejś fali w kosmicznym morzu materii, a za nimi wciąż jeszcze była przestrzeń, i była, i była!

I nieskończoność czasu otwarła się przed nim. Widział teraz początki i końce.

…Fala materii — metagalaktyka — wezbrała w czterowymiarowej przestrzeni, rosła przez setki miliardów lat, zawirowała niemożliwym do pojęcia wirem. Strumienie tego wiru pokryły się zmarszczkami, rozlały na niewielkie prądy — z tych prądów zwinęły się spirale galaktyk, które rozdrobniły się na jeszcze mniejsze kręgi i strumienie gwiezdne. I mkną, rozwijając się w czasie te trwałe skupiska materii: gwiazdy, planety, ciała. A na ich krańcach pulchniejących i rozrzedzonych, na granicach nieruchomej materii-przestrzeni uwijają się, mrowią, kotłują najbardziej giętkie i zwinne strumyki zagęszczonej materii — aktywne, obdarzone pamięcią. To życie — delikatna i wiotka pleśń na powierzchni światów…Opada metagalaktyczna fala, rozbijają się na liczne odnogi galaktyczne potoki materii, rozpływają się strugami materialne wiry gwiazd i planet — „nieożywiona materia”, burząc się i rozlewając, zaczyna się przeobrażać w żywe strumienie — ciała. Będą one nie takie, jakimi były kiedyś, będą różne w różnych miejscach, ale — będą, ponieważ życie w kosmosie jest wieczne.

Nigdy nie powstało i nigdy nie przeminie. Będzie przechodziło od epoki do epoki w czasie, ze światów do światów w przestrzeni, zmieniając się, ale nie ginąc — ponieważ życie to odwieczne falowanie materii.

Jasność narastała w nim cudowną, nigdy nie słyszaną muzyką, krążeniem ciepła w ciele, przypływami uniesienia, niepohamowanej radości, uczuciem, że zaraz wzięci.

Ujrzał, jak zajaśniała światłem trawa wokół, brzeg kanału, potem zarośla nad rzeką, gładka tafla wody, skarpa na drugim brzegu — wciąż dalej i jaśniej, jaśniej, jaśniej! I nie dziwił się już, że to jego światło rozjaśnia i przenika wszystko.