Wybuch, oślepiający białoniebieski wybuch wytrysnął nad wzgórzem. Rozjaśnił i podpalił step, pobudził psy w pobliskich osadach, zamienił w parę jezioro, stopił ziemię.
Materia przyjęła na swoje łono tego, który pierwszy spojrzał w jej prawdziwe oblicze.
Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek
Władimir Michajłow
Strumień na Japecie
1
Gwiazdy porysowały ekran białymi smugami. Rosnące przeciążenie coraz mocniej wciskało Brega w fotel. Przed oczami pojawiły mu się czerwone płatki mącące świadomość. lecz pilot, nie zważając na to, wodził ciężkim wzrokiem od jednej grupy urządzeń do drugiej — jego głównym obowiązkiem była obserwacja automatów lądowania, aby w razie jakiejkolwiek awarii przejąć prowadzenie statku na siebie. Siedzący za jego plecami Siwer wbił spojrzenie w ekran radaru rufowego i z przejęciem liczył setki metrów, które pozostały im jeszcze do pokonania, a które — jak się wydawało — nie miały końca. Gwiazdy kręciły się coraz wolniej, aż wreszcie zupełnie się zatrzymały.
— Trzymaj kurs — powiedział Breg.
— Trzymaj kurs — powtórzył Siwer.
Japet znajdował się teraz prosto pod ich rufą i srebrny gwóźdź „Ładogi” za chwilę miał się wbić w niego swym rozżarzonym ostrzem, kończąc swe wielodniowe spadanie z wysokości sięgającej miliardów kilometrów. Nagle przeciążenie znikło. Siwer już chciał odetchnąć z ulgą, lecz zapomniał o tym, zobaczywszy spochmurniałą nagle twarz Brega.
— Mmmmmm — mruknął Breg, uderzając pięścią w pulpit. — Nie w porę! Przeciążenie powaliło ich znowu.
— Tysiąc! — powiedział głośno Breg, zaczynając odczytywanie wstecz.
Przekręcił regulator głównego silnika. Na ekranie wyrosły czarne skały, a pomiędzy nimi świeciło się coś okrągłego jak moneta.
— Obserwuj ekran, ja nie mam czasu — mruknął Breg.
— Idziemy ściśle z kursem — odpowiedział Siwer.
— Kto tam jest? — spytał Breg, nie odrywając wzroku od układu sterowniczego.
— Prawdopodobnie jakaś ciężarówka. Wygląda na rudowiec…
— Siedzi dokładnie na naszym kursie — rzucił z gniewem Breg. — Zmieniam kurs.
— W porządku — powiedział Siwer.
— Sześćset — odliczał Breg — trzysta. Zmniejszam…
— Uwędzisz go — przestrzegł Siwer.
— Nie bój się! — rzucił Breg. — Sto siedemdziesiąt pięć — chowam płomień — sto dwadzieścia pięć, równe sto, dziewięćdziesiąt.
— A gdyby nawet, to po co tu usiadł? — powiedział Siwer.
— To ci cholerny kompan — złościł się Breg. — Że też właśnie on musiał się znaleźć na ich trasie. Czterdzieści. Trzydzieści pięć. Podpory!
Zielone lampki zamigotały, a potem zapaliły się równym światłem.
— Jedenaście! — krzyczał Breg. — Siedem, pięć!…
Silnik ryczał.
— Zero — zmęczonym głosem powiedział.
2
Huk ucichł, jedynie z rzadka pobrzękiwała stygnąca powłoka rufy, uszy rozkoszowały się z wolna zapadającą ciszą. Siwer otworzył oczy. Kabina oświetlona była zielonkawym światłem, od którego mniej męczy się wzrok. Breg przeciągnął się i ziewnął. Popatrzyli na siebie.
— Fajnie się spisałeś — powiedział Siwer. — To niesłychane, żeby automatyczny pilot wysiadł na ostatnich metrach.
— Miałem go na oku — odparł Breg. — Czułem, że z nim coś nie tak… W tym pośpiechu zanadto przeładowaliśmy statek, jak wielbłąda. Teraz trzeba będzie wymienić parę zespołów.
— Myślałem, że mi pomożesz.
— Ależ pomogę, a potem wezmę się za automat. Sądzę, że czasu mamy dość.
— A jak uważasz, kiedy oni tu będą? — spytał Siwer.
— Poopalamy się ze dwie doby, no, może trochę krócej — odrzekł
Breg.
— Tylko tyle? Według obliczeń wyglądałoby na to, że mamy jakieś pięć dni. Chciałbym się trochę porozglądać…
— Wystarczy ci na to jeden dzień. Same kamienie. To przygnębiające miejsce. Gdyby tak wracali o miesiąc później, to na ich trasę wkręciłby się Tytan. Rozkosz tam lądować, no i w ogóle pełna cywilizacja.
— No, to byśmy się dopiero wpakowali — powiedział Siwer. — Podziękuj losowi, że to Japet. Raptem pięć kwantilionów masy. Tytan jest około trzydziestu razy masywniejszy…
— Widzę — uśmiechnął się Breg — że się przygotowywałeś. Tylko że z Tytanem nie radziłbym ci się wymądrzać. Znam go na pamięć. Nie próbuj mnie wiec zadziwić swą wiedzą. A nawiasem mówiąc, proszę cię, ich także nie staraj się zadziwić.
— Do głowy by mi nie przyszło — odparł Siwer. — Z bohaterami trzeba ostrożnie…
— Racja — skinął głową Breg. — Ze mną nie musisz się krępować. Skoro doczekałem się już siwych włosów na statku zleceniowym, to znaczy, że z pewnością nie jestem bohaterem.
— No dobra, o co ci chodzi? — mruknął Siwer.
— O nic — powiedział Breg ze spokojem. — Ja sam to wiem, że żaden ze mnie geniusz ani bohater.
Milczeli jeszcze chwilę, odpoczywając i co raz to spoglądając na skale zewnętrznych termometrów, które powinny były pokazać, kiedy wreszcie okoliczne kamienie na tyle ostygną, aby można było wyjść na zewnątrz. A potem Siwer powiedział:
— Tak, to bohaterowie… — zakończył szerokim gestem.
— Nie wiem — powiedział Breg. — Nie widziałem ich w tych momentach, kiedy stawali się bohaterami, a gdybym widział, to kto wie, czy i sam nie zostałbym bohaterem.
— A kto ich widział? — zapytał Siwer. — Bohaterowie to rekordziści. Kiedyś dziesięć sekund na setkę było rekordem, potem — normą mistrza, a teraz rekordzistą będzie ten, kto nie przekroczy ośmiu. Tak samo tutaj. Żeby latać w obrębie systemu słonecznego, nie trzeba być bohaterem, przecież my obaj także podróżujemy i jeszcze wielu innych, podobnych do nas, iluż to ja ich widziałem i prezentowałem na ekranie. Ale poza granice układu tamci polecieli jako pierwsi.
— No, nie całkiem jako pierwsi — powiedział Breg i już chciał się uśmiechnąć, ale się rozmyślił.
— Ale tamci nie wrócili — rzekł Siwer. — Oznacza to, że pierwszymi są ci, i bądź pewien, że wkrótce ich powitamy. Mam przeczucie, że uda mi się zrobić z tego prima reportaż.
— No — powiedział po chwili Breg — możemy wychodzić.
Zablokowali fotele, jak to zwykle robi się na postoju, bez pośpiechu uporządkowali kabinę, z zadowoleniem czując lekkość, niemal nieważkość swoich ciał, planetka bowiem miała tysiąc razy mniejszą masę niż poczciwa Ziemia. Siwer wziął torbę podróżną i powoli, wygładzając każdą rzecz, zaczął wkładać do niej piżamę i szlafrok, na wierzch położył brzytwę. Breg czekał, postukując czubkiem buta w podłogę.
— Piżamy tam są — powiedział.
— Wolę swoją — odparł Siwer zaciągając zamek błyskawiczny.
Windą zjechali ma pokład ładunkowy. Było tam trochę ciasno, chociaż sprzęt Siwera, a także pudełka iż medykamentami i witaminami zajmowały niewiele miejsca — „Ładoga” jednak nie była ciężarówką. Siwer długo sprawdzał swój sprzęt, a potem upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, jedną kamerę dał Bregowi, a drugą wzdął sam.
Przeszli do komory śluzowej. Pomagając sobie wzajemnie, naciągnęli skafandry i sprawdzili łączność. Właz otwierał się powoli, jak gdyby odzwyczaił się od tego podczas lotu.