Buty zastukały po czarnym kamieniu. Dźwięk przenikał do wnętrza skafandrów, wskutek czego ludziom wydawało się, że słyszą nogami jak polne koniki. Zapalili reflektory hełmowe. Breg powoli pokręcił głową, oświetlając sąsiedni statek, który zajął lepsze, centralne miejsce na lądowisku. Na oko maszyna była mniej więcej półtora rażą niższa od „Ładogi”, lecz szersza. Zakopcona powłoka statku zlewała się z mrokiem; amortyzatory — nie teleskopowe jak u „Ładogi”, lecz przegubowe — wychodziły na obie strony podobne do łokci człowieka, który wziął się pod boki, i nie budziły wielkiego zaufania. Liczne zgrubienia wskazywały, że nieraz już trzeba było je spawać. Siwer pokiwał głową — widok był zaiste żałosny.
— No tak — powiedział. — Rudowiec klasy „Żegnaj, Gienia”. Co on tu robi na tej szerokości? Poczekaj, wiem: rozwozi stąd rudy transuranowe na pozostałe stacje grupy Saturna. Dobrze mówię?
— Jedź dalej, erudyto — rzekł Breg.
— To wstyd — powiedział Siwer — żeby zasilanie stacji uzależnione było od takich oto trumien. A tak naprawdę, to co on w ogóle tutaj robi? Kopalnia w tych stronach?
— To najszybsza obsługa techniczna. Rudowcom zezwolono lądować na takich stacjach jak ta, pod warunkiem, że nikomu nie przeszkadzają.
— A nam właśnie przeszkadzają — powiedział Siwer. — Obawiam się. że „Błękitny Ptak” nie będzie miał gdzie wylądować.
— Jeśli rzeczywiście się tu zjawią — mruknął Breg. — Mogli zmienić kurs.
— No tak, na pewno tu nie wylądują — powiedział Siwer. — „Ptak” jest chyba ze dwa razy większy od naszego statku, prawda? A ten tu rozwalił się, że już gorzej nie można.
Znowu odwrócili się i zaczęli wodzić reflektorami po przysadzistym korpusie statku. Na samym niemal wierzchołku po jego opancerzonym cielsku pełzła niby ociężały żuk automatyczna polerka, zostawiając za sobą blado połyskującą smugę. Kosmetyka rudowca. Już dawno mu się to należało.
— To dopiero agregat — uśmiechnął się Siwer. — Statek zaniedbany do granic możliwości. Powinien być w tej strefie inspektor. I pewnie jest, tylko założę się, że ani na krok nie rusza się z Tytana. Dlatego też i ci wylądowali sobie na automatycznej stacji, gdzie nie ma ludzi i nikt ich nie może zobaczyć.
Umilkł, w ślad — za Bregiem omijając głaz, o którego ostre krawędzie można było sobie przeciąć skafander.
— A w ogóle kosmodromy należałoby budować tam, gdzie jest mniej kamieni.
— Kamienie pojawiły się tu dopiero wtedy, gdy kosmodrom był w budowie — powiedział Breg. — Wysadzano sikały. A teraz każde lądowanie i każdy start powiększają ich ilość: skały pękają od naszych wydechów. Zobaczysz, trochę dalej w ogóle nie — ma kamieni, nie ma też atmosfery ani wahań temperatury.
— Wszystko jedno, trzeba było budować po gładkiej stronie.
— Promieniowanie — powiedział Breg. — Tani jest — uran i tak dalej. — Spojrzał na swój dozymetr. — Nawet ten stateczek spowodował wzrost promieniowania. Widzisz? — wskazał na przyrząd.
— Cóż w tym dziwnego, skoro po brzegi załadowany jest trans— uranami. Teraz, jak widzę, to ty usiłujesz mnie olśnić, a nie ja ciebie.
— Tylko że ja — burknął Breg — ja poznałem — to sam, a nie z książek… Jesteśmy na miejscu.
Zatrzymali się przed niewielkimi, zamkniętymi na głucho drzwiami prowadzącymi do wyrąbanych w skale pomieszczeń stacji.
— Pójdę się rozlokować — powiedział Siwer — a ty przynieś pozostałe rzeczy. — Spostrzegłszy się jednak, dodał po chwili — oczywiście, jeśli nie sprawi ci to trudności.
— Nie, nie sprawi mi trudności — odrzekł Breg.
3
Obszerna kajuta, świetlica stacji, oświetlona była wątłym światłem i dlatego jej kąty wydawały się nie proste, lecz ostre, głęboko wrzynające się w skałę. Automaty dobrze wypełniały swój obowiązek — oszczędzały energię. Siwer poszukał wzrokiem wyłączników, gospodarskim ruchem włączył duże świeczniki i rozejrzał się.
Na końcu długiego stołu siedziała trójka z rudowca. Przed nimi stały aluminiowe puchary ze słomkami. Widząc te prymitywne naczynia, Siwer omal że się nie rozczulił, poczuł się prawie tak, jak gdyby trafił do muzeum albo do sklepu ze starociami. Obok lady automatyczny barman hucząc i brzęcząc mieszał jakiś koktajl. Automat nie wzbudzał zaufania. Siwer przeniósł wzrok na siedzących za stołem i w głębi duszy uśmiechnął się — trudno by było znaleźć ludzi bardziej odpowiednich do swojego statku. Wszyscy trzej ubrana byli byle jak, a ich odzienie z przepisowymi uniformami nie miało nic wspólnego. Jeden z nich spal, oparłszy głowę na stole, dwaj pozostali rozmawiali półgłosem.
— Ten ladaco siedział nie tam, lecz o kilometr dalej — mówił ten, który siedział jako trzeci od Siwera. — A oni z pewnością zauważyli błyski. A więc tak czy inaczej można było tutaj postawić krzyżyk. Tylko kto mógł wiedzieć?
— Po-owykładali się i zaczęli się czołgać, i to właśnie było powodem — powiedział z wściekłością drugi.
Wskutek ostrego światła zmrużył oczy, a potem odwrócił się i z uwagą spojrzał na Siwera. Siwer mrugnął porozumiewawczo i wskazał głową na śpiącego.
— Gotowy?
— Nie-e — powoli, jakby w zamyśleniu powiedział ten, który się odwrócił. — Po prostu jest zmęczony.
Wypowiadane przez niego słowa rozciągały się śmiesznie i Siwer ledwie zdołał się powstrzymać, żeby — nie parsknąć.
— Wy z daleka?
— Tak, z Ziemi — niedbale odparł Siwer. — Dopiero co wylądowaliśmy.
— Da-awno stamtąd?
— Trzy tygodnie.
— A co tam, na Zie-emi?
— Wszystko w porządku — powiedział Siwer. — Ziemia to Ziemia. Najnowsza wiadomość: „Błękitny Ptak” wraca.
Jąkała kiwnął głową.
— Zdążyli ich już pochować — powiedział Siwer wyjaśniająco — a oni tymczasem wracają! „Błękitny Ptak”. Gwiazdolot, który poleciał na liganta, pamiętacie? gwiazda-liliput lub planeta-gigant, ligant, odkryty przez grawiastranomów na połowie — drogi do systemu Alfa Centaura! — podniósł głos, niezadowolony, że nowina została przyjęta dość obojętnie. — Pierwszy gwiazdolot, który tam poleciał, przepadł. Myślano, że „Ptak” także…
— To zna-aczy, że aa wcześnie — powiedział jąkała — za wcześnie tak myślano. No i co, dolecieli do tego liganta?
— Dobra — odezwał się ten, który siedział jako trzeci.
— Ależ na pewno — z rozdrażnieniem odrzekł Siwer. — I należy przypuszczać, że kręcili się wokół niego wystarczająco długo, żeby się we wszystkim dobrze rozeznać. Inaczej skąd by się wzięło to roczne spóźnienie.
— To zro-ozumiałe — powiedział jąkała. — Tylko że w trakcie oblatywania niewiele da się — zobaczyć, zwłaszcza prze-ez infrawizory. Powinni byli wylądować.
— Dobra — znowu odezwał się trzeci.
— Pierwszy statek właśnie dlatego nie wrócił — ciągnął Siwer pouczającym tonem — bo zdecydował się wylądować. Zawiadomili Ziemię o swojej decyzji za pomocą rakiety-listonosza, a potem wszelki słuch o nich zaginął. Tak więc „Ptak” nie mógł wylądować.
— Czy-yżby „Ptak” nie poinformował Ziemi o swych rezultatach?
— Pierwsze ich komunikaty zastały zrozumiane tylko z grubsza, gdzieś tak w trzydziestu procentach. Reszta to były same szumy — wyjaśniał Siwer. — Dla dobrego przekazu potrzebny by im był taki statek jak mój: latający wzmacniacz. Miejsca w nim zaledwie dla dwóch osób, cała reszta to elektronika i energetyka. Oni takich urządzeń nie mieli. Na pewno ostatnimi czasy przekazywali coś.