— To są fakty.
— Plus wy-ymysły — rzekł jąkała chlupocząc nogami w wodzie. — Plus domysły. Wszystko razem wzięte w nawias i podniesione do kwa-adratu. Powstaje legenda. Na łożu śmierci ktoś powiedział coś. A jak mógł powiedzieć, skoro…
— Bardzo proszę nie obrażać pamięci poległych! — rzucił ostro Siwer.
Śpiący obudził się i podniósł głowę.
— Kto? — spytał.
— Nic, nic — powiedział szerokousty. — Odpoczywaj, śpij. Wszystko w porządku.
— Aha — wymamrotał obudzony. — A gdzie my jesteśmy? — poszukał omackiem po stole. — Gdzie?
— Na stacji. Przypomnij sobie. Masz — szerokousty włożył szklankę w palce obudzonego. — Wypij.
— Ładnie tutaj?
— Ła-adnie — odezwał się jąkała od strumienia.
— Aha — powiedział obudzony — i ty tu jesteś. — Wypił. — Jakie dobre! Wspaniałe!…
Odwrócił głowę do Siwera i Siwer pojął, że człowiek ten jeszcze nie obudził się naprawdę: jego powieki były szczelnie zamknięte, bardzo szczelnie, tak jak gdyby się bał, że jakiś choćby nawet najmniejszy promyczek światła może przesączyć się przez nie i dotknąć oczu. Człowiek powiódł ręką trzymającą pustą szklankę, szukając stołu i ze zwyczajności tego ruchu Siwer wywnioskował nagle, iż pod tymi powiekami w ogóle nie ma oczu, są tylko puste oczodoły, które przyroda przeznaczyła do tego, aby w nich były oczy, lecz tam już oczu nie było, a powieki były zmarszczone i zapadnięte.
— Och!… — wyrwało się Siwerowi.
— Jest tu jeszcze ktoś? — spytał niewidomy.
— Z Ziemi — odparł szerakousty.
— Aha — mruknął ślepiec. — No tak, stacja. Doskonale.
— Spij dalej.
— Po-oczekaj — powiedział jąkała. — Za jakieś dziesięć godzin powinniśmy się stlenić, inaczej będziemy przeszkadzać.
— Komu?
— Przygotowują tu spotkanie bohaterów, silnych chłopców. Z wielką pompą. Bezpośrednia transmisja na Ziemię. Jest ich dwóch, reporter i pilot.
— Niezręcznie — wolno powiedział ślepiec.
— Ka-apitan będzie wygłaszał mowę — ciągnął jąkała. — Wyobrażasz sobie?
— Nie — powiedział ślepiec po chwili milczenia. Potem potrząsnął głową i przeciągnął się. — A ja się wyspałem — dodał wesoło.
— Soczewki magnetyczne trzecia i czwarta są zupełnie do niczego — mruknął jąkała.
— Jesteśmy bez silników startowych — powiedział rzeczowo ślepiec. — Odepchniemy się więc marszowym, i po wszystkim. To zupełnie bezpieczne.
— Być może — odezwał się jąkała.
— Tak więc prawdopodobnie pełny wzlot — powiedział szerokousty.
— Tym razem tak. Pełny wzlot — odrzekł jąkała i zaczął naciągać skarpetki.
— Wytrzyj nogi — powiedział szerokousty. — Masz — rzucił mu zmiętą chusteczkę do nosa.
— A Ziemianie nam nie pomogą? — spytał ślepiec, zwracając głowę w kierunku Siwera.
— Musimy jeszcze poustawiać na kosmodromie duże kamery i projektory — odrzekł Siwer jakby z poczuciem winy. — Inaczej nie będziemy mogli przekazać momentu lądowania. A jest nas tylko dwóch.
— To szkoda, żeście krewniaków z sobą nie przywieźli — powiedział ślepiec wodząc ręką po ubraniu.
— Zebraliśmy się na łapu-capu. A oni, sami rozumiecie, nie mają stałej lekarskiej wizy w kosmos. Poza tym ze zdrowiem u nich nietęgo.
— Tak, to zro-ozumiałe — powiedział jąkała. — Chodźmy.
— Poczekaj. A może oni pomogliby nam nawiązać stąd łączność — powiedział szerokousty, kiwnąwszy głową na Siwera.
— Nie potrzeba — odezwał się ślepiec. — Stąd to i sami damy sobie radę.
— Ależ nie — powiedział Siwer. — Jeżeli możemy w czymś pomóc, nie naruszając swych planów, to oczywiście…
— Dzię-ękuję — rzekł jąkała. — Nie trzeba.
Wyszli trzymając ręce na ramionach ślepca i kierując nim. Słychać było, jak w szatni otwierają szai i naciągają skafandry. Gładka plastikowa tkanina szeleściła przeraźliwie, dźwięczał metal.
— To w kopalni tak was urządzili? — krzyknął za nimi Siwer, lecz oni nałożyli już hełmy i nie usłyszeli go.
Wtedy Siwer podszedł do barmana i nalał sobie. Był to koktajl z soków owocowych, zwyczajny i nie bardzo smaczny. Siwer wzruszył ramionami i także poszedł się ubierać.
5
Breg otworzył luk remontowy i wyciągnął z niego kabel. Sam wyszedł i wspólnie z Siwerem zaczęli ciągnąć kabel w stronę stacji. Czarna gładka żmija wiła się wolno między odłamkami kamienia. Breg zginając się ciągnął koniec. Siwer podciągał kabel ku sobie, aby ulżyć pilotowi. W bladym świetle niewielkiego, lecz jasnego Saturna kabel rzucał cień, i cień ten, pełzający po kamieniach, także przypominał żywą istotę. Drugi, słabszy cień pełzł z boku, ponieważ srebrzysty korpus „Ładogi” odbijał promienie Saturna. Dociągnęli koniec kabla do wejścia na stację. „No, najtrudniejsze mamy już za sobą” — zaczął Siwer, lecz Breg przecząco pokręcił głową: należało jeszcze jakimś sposobem wprowadzić kabel do wnętrza, pokonując hermetyczne drzwi i unikając wyciekania powietrza z pomieszczeń, gdzie jego zapas był ograniczony. Trzeba było iść na statek po narzędzia.
W drodze powrotnej Siwer zatrzymał się i zapytał:
— Podłączyłeś kabel?
— Jasne, a jak byśmy wywiercili dziury? — odparł Breg i pomachał płaską skrzynką zabraną ze statku.
— Dobrze, bo ja o tym zapomniałem — przyznał się Siwer.
Długo kręcili się koło stacji, usiłując przebić wąski kanał pod drzwiami. Spod elektroerozyjnego wiertła tryskały fontanny niebieskich iskier, transformator rozgrzał się do granic wytrzymałości, lecz lita skała poddawała się z trudem.
— W ten sposób możemy się tutaj bawić do rana — zaczął gderać Siwer. — Trzeba by wymyślić coś innego.
— Przydałaby się nam zwykła wiertarka ze spiralnym wiertłem.
— A co, nie wziąłeś?
— Wziąłem. Tylko nie mamy wiertła o takiej średnicy, jak potrzeba. Nasz zestaw przewidziany jest do pracy w pomieszczeniu.
— Szkoda — powiedział Siwer.
Breg przyłożył rękę do transformatora, żeby posłuchać jego buczenia, i bez wahania wyłączył prąd.
— Co teraz zrobimy? — spytał Siwer.
— Poczekaj — odezwał się Breg. — A może tamci mają takie wiertło? Kto wie, może u nich akurat się znajdzie.
— Genialna myśl — zgodził się Siwer. — To co, poszedłbyś na tę ich krypę?
— Idź lepiej ty — powiedział Breg. — Ty się już z nimi poznałeś, a ja nie.
Siwer stęknął i wyprostował się.
— Starość nie radość — powiedział. — No to daj jakieś wiertełko.
Breg pogrzebał w torbie i z trudem zginając palce opięte grubymi rękawicami, wydobył z niej maleńkie wiertełko, które podał Siwerowi. Zacisnąwszy wiertło w dłoni, Siwer skierował się w stronę rudowca.
Saturn stał już niemal w zenicie. Pod jego promieniami chłodno pobłyskiwały krawędzie skał. Ominąwszy wysoki głaz, Siwer ujrzał stary statek, którego górna połowa, zdawało się, wisiała w próżni, nie mając żadnego oparcia. Siwer na moment zamarł ze zdumienia, lecz po chwili uśmiechnął się. Wszystko było na swoim miejscu. Pracowita polerka automatyczna, opisując okrążenie za okrążeniem, zdołała przejść już połowę korpusu, a oczyszczona i wypolerowana część powłoki świeciła się niebieskawo, odbijając promienie, podczas gdy dolna, porowata i mocno zakopcona część powierzchni pochłaniała światło, ginąc w ciemności. Z bliska jednak stawała się widoczna i można było zobaczyć cały korpus statku — niezgrabny, podobny do starego stożkowatego pocisku artyleryjskiego. Amortyzatory, w liczbie sześciu, tak jakoś zwisały nad leżącymi dookoła kamieniami, że przypominały wysięgniki dźwigów.