Milczący asystent w białym czepku, białym fartuchu i białych pantoach na miękkiej podeszwie spotkał Estergoma w pustym, jasno oświetlonym hallu. Zaproponowawszy inżynierowi przebranie się w niedużej kabinie, gestem poprosił go, by szedł za nim. Szli długo po pustych, cichych korytarzach. Z prawej i lewej strony ciągnęły się rzędy jednakowych białych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Na końcu jednego z korytarzy wyłoniły się szerokie schody. Zeszli nimi kilka pięter w dół i znaleźli się w jeszcze dłuższym korytarzu. I znowu szeregi zamkniętych drzwi i jeszcze głębsza cisza. Asystent kroczył w milczeniu. Na białym, lekko sprężystym plastyku nie było słychać nawet szelestu kroków. Na końcu korytarza ukazały się nowe schody i znów korytarz, podobny do poprzednich, a potem jeszcze i jeszcze…
„Zdaje się, że większą część kliniki zbudowano pod ziemią — pomyślał Estergom. — Wzgórze jest położone na poziomie parteru, a myśmy zeszli około dziesięciu pięter w dół. Nie zaszkodziłaby tu winda.”
— Niestety, jesteśmy pozbawieni możliwości korzystania z wind — powiedział nagle przewodnik, jak gdyby odgadł myśli Estergoma. — Motory wprowadzają zakłócenia.
— Można by je umieścić poza budynkiem — odrzekł inżynier.
— Tak właśnie uczyniono. Ale teraz windy są wyłączone.
— A tam, za tymi drzwiami… — Estergom Spojrzał pytająco na przewodnika.
— Tam są laboratoria i… oni.
— Pacjenci profesora?
— Tak.
— To wygląda jak więzienie.
— W pewnym sensie… owszem. Są wśród nich niebezpieczni.
— Ale dlaczego taka cisza?
— Cisza… — Asystent dyskretnie się uśmiechnął. — Gdyby pan wiedział, co się dzieje za wieloma spośród tych drzwi. Mamy tu bardzo dobrą dźwiękochłonną izolację.
— Czy się zdarza, że niektórzy stąd wychodzą? — Estergom poczuł w głosie nieprzyjemną chrypkę i musiał odkaszlnąć.
— Oczywiście — sucho odrzekł przewodnik. — Każdy z nich na pewno stąd wyjdzie… Ale oto i już jesteśmy ma miejscu.
Wskazał na jedne z drzwi, które w tym momencie bezszelestnie się uchyliły.
Estergom zobaczył okrągłą, jasno oświetloną salę. Pośrodku, na wysokim stole, przypominającym stół operacyjny, leżała nieruchomo ludzka postać, zakryta aż do podbródka białym prześcieradłem. Głowa ogolona. Bardzo blada, wycieńczona twarz. Oczy zamknięte. Sinawe wargi szczelnie zaciśnięte.
Wokół ścian ciągnęły się pulpity z aparaturą kontrolną, rzędami przycisków, skal, ekranów i świetlnych tablic. Nad głową leżącego na stole człowieka zwisała od sufitu ogromna lśniąca półkula. Przypominała fasetowe oko gigantycznego owada. Z boku, na miękkim przegubowym postumencie, stała biała skrzynka przypominająca kamerę telewizyjną bez obiektywu. Nie opodal znajdował się wielki ekran. Od lśniącej półkuli ku skrzynce biegły cienkie nitki przewodów. To była właśnie aparatura dla przyspieszonego zapisu wideamagnetycznego. Ostatni model, ukończony całkiem niedawno przez Estergoma i zakwestionowany wczoraj przez profesora Satajamę.
Sam profesor w białej czapeczce i białym fartuchu siedział naprzeciw ekranu i uprzejmie się uśmiechał do Estergoma. Prócz profesora w laboratorium byli jeszcze dwaj asystenci, tak jak przewodnik Estergoma ubrani na biało.
— Jest pan punktualny — powiedział Satajana wstając na powitanie. — Panowie się poznają, oto moi pomocnicy. Będą asystować podczas eksperymentu.
Inżynier skłonił się milcząc.
— Zanim zaczniemy, czuję się w obowiązku jeszcze raz uprzedzić pana: to roboczy eksperyment. Wszystko, czego pan będzie świadkiem, hm… musi być zachowane w tajemnicy. Nie może pan nikomu o tym opowiadać, nawet, proszę wybaczyć, swemu czcigodnemu szefowi. — Z warg Satajany nie znikał uśmiech, ale oczy świdrowały Estergoma badawczo i przenikliwie.
— Interesują minie tylko jakość i stałość wideosygnałów — odparł inżynier. — Cała reszta mnie nie obchodzi.
— Mam na myśli właśnie wideosygnały — skinął Satajana. — Ich stałość i… treść. Ten człowiek — tu wskazał na stół pośrodku sali — był uczonym. Wystarczająco znanym. Zajmował wysokie stanowiska w akademickiej hierarchii. Niestety, w tym stadium eksperymentu jeszcze nie panujemy nad odbiorem informacji. Pańska aparatura rejestruje i odczytuje tylko pojedyncze, najbardziej silne impulsy mózgu. Są one w pewnym stopniu przypadkowe, ten człowiek bowiem, powtarzam, jest chory… Nieuleczalnie chory z punktu widzenia możliwości współczesnej medycyny, monsieur Estergom. Nie wiem, co mianowicie dziś się uda wyciągnąć z komórek jego mózgu. Być może niektóre kadry wydadzą się panu dziwne.
— Jak on się nazywa? — szybko zapytał inżynier. I wydało mu się, że usłyszawszy to pytanie, asystenci wymienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Zapewniam pana, że teraz to nie ma znaczenia — miękko powiedział Satajana. — Na imię mu chory. Jeden z wielu chorych w mojej klinice. Zdaje się, wspominałem o „roztrojeniu” osobowości… On uważa siebie za jednego z kapłanów faraona Echnatoma, a czasem za dzikusa, zwykłego dzikusa… mniej więcej z epoki wczesnego paleolitu… Znacznie rzadziej świadomość wraca do niego tak, że zdaje sobie sprawę, kim był w rzeczywistości i gdzie się teraz znajduje. Wtedy robi wrażenie w pełni normalnego człowieka.
— A teraz?
— Teraz jest uśpiony. Przeprowadzam eksperymenty na uśpionych.
— A kim był przed uśpieniem?
— Przecież to nie ma znaczenia. Komórki jego mózgu zawierają informację tak lub inaczej sprzężoną ze wszystkimi trzema hipostazami. Można otrzymać wideosygnały jakiejkolwiek jego hipostazy, i nawet jakieś inne, bezpośrednio z żadną z nich nie związane. Ludzki mózg to nieskończoność, w której jeszcze nie umiemy się orientować.
— Ale — już wyciągnęliśmy ku niej rękę.
— Dzięki pańskiej aparaturze, monsieur Estergom. Z jej pomocą mam nadzieję, że przeniknę w labirynty tej nieskończoności. Byle zrobić pierwsze kroki…
— Zdaje się, że pan je robił i bez pomocy mojej aparatury.
— O, to było błądzenie w ciemności. Dopiero teraz zamigotało światełko. Słabe światełko w nieprzejrzystej mgle niezliczonych pokoleń poprzedzających nasze, pana i moje… Taaak, nieskończony labirynt przestrzeni i czasu zakodowany w gęstwie żywej materii, którą my nazywamy ludzkim mózgiem. Gdy się uda wniknąć w tajniki tego kodu, o… można się będzie wiele dowiedzieć, prawie wszystkiego.
Estergom ze zdziwieniem spojrzał na profesora.
Uśmiech znikł z twarzy Satajany. Jego spojrzenie biegło gdzieś ponad głową inżyniera, przenikliwe spojrzenie nieruchomych, rozszerzonych źrenic. Estergom zadrżał wewnętrznie. Błysnęła mu myśl, że ma doczynienia z szaleńcem. Wargi Satajany poruszały się. Szeptał coś, ale słów nie można było rozróżnić. Nagle profesor wstrząsnął głową, jakby odpędzał od siebie jakąś wizję, i zawstydzony uśmiechnął się.
— Proszę md wybaczyć, zdaje się, że myślałem głośno. Ze mną tak bywa… Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, to rozpoczniemy. Proszę wszystkich o przygotowanie się… Uwaga! Zaczynamy…
Następne kilka gadzin wydały się Estergomowi koszmarnym snem, w którym odczucia realne, słowa i obrazy splotły się z fantastycznymi wizjami jakiegoś innego, nieznanego i strasznego świata — w jeden pogmatwany, lepki kłębek.
Kiedy fasetowa półkula została opuszczona ku samej głowie człowieka leżącego na stole, i podłączono wiązki elektrod do jego czoła, potylicy i skroni, na dużym matowym ekranie, połączonym z zapisującym urządzeniem, błysnęło światło. Najpierw wolno popłynęły bezkształtne różnobarwne plamy i pasma. Potem ich ruch uległ przyspieszeniu, zaczęły osiągać większy zakres i zwijać się w kolorowe spirale, które obracały się coraz szybciej. Oko już nie nadążało chwytać wszystkich zmian barw i kształtów. Asystenci pochylili się nad nieruchomą postacią tego, którego mózg był teraz obiektem dziwnego eksperymentu. Satajana, z zaciśniętymi cienkimi wargami, nie odrywając oczu od ekranu, obracał regulującymi gałkami przyrządu. Na ekranie bezdźwięcznie rozlewała się bachanalia barw i kształtów.