Выбрать главу

Upłynęło kilka minut. Ruch rozszerzających się kolorowych plam i spiral wciąż nabierał prędkości, barwy zlewały się, traciły jaskrawość, blakły i przygasały. Teraz na ekranie szybko miotały się języki perłowych płomieni. Czasem wśród nich pojawiały się jakieś kontury, ale natychmiast wypierały je inne i ginęły, nim oko je mogło rozpoznać.

Satajana ledwo dostrzegalnym ruchem palców manipulował regulatorami. W ciągu jednego mgnienia udało mu się zatrzymać na ekranie jakiś obraz — Estergomowi się zdawało, że była to kobieca twarz, lecz zaraz znikła pochłonięta przez perłowe płomienie. Satajana rzucił szybkie spojrzenie na inżyniera, jakby mówiąc: „No i widzi pan! Ginie… Potrzebna inna prędkość…” Jego czoło i policzki pokryły się drobnymi kroplami potu.

Znów mignął jakiś obraz i znikł, nim Estergom zdołał pojąć, co to było. Potem znów i znów. Płomień na ekranie pochłaniał je wcześniej, nim się na dobre pojawiły. Było to podobne do wymykającego się wspomnienia. Jak gdyby tamten na stole męcząc się usiłował coś sobie przypomnieć i nie mógł.

Estergom popatrzył w kierunku stołu. Człowiek leżał nieruchomo. Blada twarz była spokojna. Oczy zamknięte. Gdyby nie pląs perłowego płomienia ma ekranie, oddający pracę mózgu, można byłoby pomyśleć, że ten człowiek jest martwy.

Spojrzenie Estergoma nie uszło uwagi profesora. Satajana nachmurzył się i coś powiedział asystentom. Inżynier nie zrozumiał słów, ale możliwe, że profesor posłużył się nie znanym mu językiem. Jeden z asystentów postąpił krok i zasłonił sobą twarz śpiącego.

Minął jakiś czas. Obraz na ekranie nie zmieniał się. Perłowy płomień oślepiał. Estergom poczuł lekki zawrót głowy i odwrócił się.

— Dziś nie wychodzi — usłyszał w tym momencie głos Satajany. — Trzeba będzie…

Końca zdania Estergom znowu nie zrozumiał.

Jeden z asystentów milcząc wziął strzykawkę i wbił igłę śpiącemu w rękę powyżej łokcia. Człowiek na stole nawet nie — drgnął, ale ekran nagle jaskrawo zapłonął i zgasł.

— No więc tak — powiedział Satajana. — Być może uda się uchwycić chociaż cokolwiek…

Znów wziął się do manipulowania regulującymi pokrętłami przyrządu. Ekran powoli rozjaśnił się. Teraz patrzała — z niego młoda kobieca twarz zniekształcona grymasem dzikiego przerażenia. Co widziały te zalane łzami, wychodzące z orbit oczy?

Estergom cofnął się. Głowa na ekranie zatrzęsła się i usta kobiety otwarły się w niemym krzyku niewypowiedzianego bólu. Jeśli w rozpalonym mózgu, z którego Satajana wyrwał ten obraz, dźwięczał także krzyk kobiety, to tego już było dosyć, żeby oszaleć.

Pole widzenia przesunęło się, i Esteirgom zrozumiał, dlaczego kobieta tak krzyczała. Torturowano ją ogniem. Przez mgnienie Estergomowi wydało się, że czuje zapach palącej się ludzkiej skóry. Zadrżał i odwrócił się.

— Coś nowego — dobiegł go spokojny głos Satajany. — Tegośmy jeszcze nie notowali. Niestety, tylko fragment.

Estergom podniósł oczy. Na ekranie miotał się perłowy płomień. W pewnym momencie zaczęły się z niego wyłaniać obrazy gwałtownie zmieniające się jeden po drugim. Palmy na skraju piaszczystej pustyni, zalanej oślepiającym słonecznym światłem. Jaskrawoniebieskie niebo nad piaszczystymi pagórkami i łańcuszek śladów biegnących w dal. Labirynty jakiegoś podziemia, czerwonawe języki pochodni w dole. Przepiękna kobieca twarz, zdaje się, że ta sama, co w pierwszym kadrze, tylko że teraz oczy jaśnieją szczęściem, wargi rozchylają się do pocałunku. Mrok, potem znowu kobieta w białych przeźroczystych szatach; schodzi po marmurowych schodach ku błękitnej, połyskującej w słońcu wodzie… Ktoś czeka na dole. Znowu mrok, szybko przebiegające przez ekran twarze, przerażające swoją potwornością. Okropne tortury… Wijące się w męce ciała… Skazanych pędzą na stracenie. Tłum szaleje na placach. W dali — ogniska. Mnóstwo ognisk. Chłodny księżyc oświetla gruzy. Ciemnieją puste oczodoły czaszek… Wilki pędzą gdzieś i rażeni z nimi po srebrzystej księżycowej drodze biegną czarne cienie. Nieruchome ciało, owinięte całunem, spuszczają do złotego grobu… Żółty dym ściele się nisko nad szkieletami martwych domów, gnijące trupy na ulicach. Grzyb wybuchu atomowego, oślepiający błysk — i znowu trupy, pełznące dokądś poczwary, tonące w brudach ubogiej dzielnicy. Jakaś twarz zadziwiająco znana Estergornowi. Saitajama? Tak, oczywiście, Satajana uśmiechając się patrzy z ekranu. Drugi Satajana, naprężony i skupiony, siedzi obok…

Znowu pląs płomieni. Audytorium… Studenci pochyleni nad notatkami. Kreślenia na tablicy. Estergomowi nagle zaczyna się wydawać, że był obecny na tym wykładzie… Gzy to nie on tam w trzecim rzędzie? Obraz żwawo zmienia się. Stół pod otwartym na oścież oknem. Za oknem mokre gałęzie, krople deszczu na pożółkłych liściach. Na stole kartki papieru. Czyjaś ręka szybko pokrywa je symboliką matematycznych formuł. Formuły… Formuły… One również zadziwiająco znajome. Estergom próbuje złowić ich sens.

Znów kobieca twarz. Estergom nagle uświadamia sobie, czemu jej widok tak go uderzył. Widział kiedyś tę kobietę. Ale gdzie i kiedy? Płomień, mrok, znów płomień i nagle upiorny szkielet, wolno płynący po czarnym niebie nad białymi marmurowymi nagrobkami.

Coś podobnego do jęku przenika do świadomości oszołomionego inżyniera. Podnosi głowę, ogląda się… Chwycone skurczem ciało mężczyzny, poddanego doświadczeniu, wygięło się łukiem nad stołem.

Jeden z asystentów przytrzymuje go za nogi, drugi za głowę. Wargi śpiącego są zaciśnięte do krwi, twarz zniekształcona męką.

— Zatrzymajcie się! — nieoczekiwanie dla siebie samego krzyczy Estergom — przestańcie natychmiast!… Przestańcie!

Krzyk zabrzmiał zgrzytliwie, ostro i urwał się.

Nastąpił cichy trzask. Ekran zgasł. Saitajana uważnie wpatrywał się w pobladłą twarz inżyniera.

— Co panu, przyjacielu?

Estergom wyciągnął chusteczkę i zaczął wycierać mokre czoło.

— Mnie nic, lecz wydało mi się, że on… — pokazał na stół pośrodku sali — że to zbyt męczące. Proszę zobaczyć, co z nim…

— Nic, śpi…

— Ale on… sam widziałem…

— Proszę się uspokoić. On nic nie czuje. Wszystko to — profesor wskazał głową na ekran — jest ukryte głęboko w tajnikach jego mózgu. On sam nie podejrzewa niczego. W komórkach pańskiego mózgu być może kryją się zapisy jeszcze straszniejsze. Ale i pan także nic o nich nie wie. I to dobrze… Gdyby było inaczej, ludzie oszaleliby od nadmiaru informacji, która im w ogóle na nic się nie przyda. Człowiekowi wystarczy doświadczeń swojego pokolenia.

Estergom wstał i zaczął chodzić po laboratorium. Spojrzał w stronę stołu. Człowiek leżał nieruchomo. Blada, bez kropli krwi twarz była spokojna.

— Zapis zrobił na panu wrażenie — miękko powiedział Satajana. — Pan nalegał, a ja byłem zmuszony się zgodzić… Na razie to jeszcze wielka niewiadoma… Powtarzam, nie wiedziałem, że nam się uda wyciągnąć z niego…

— To znaczy, że moja aparatura jednak zapewnia panu zapis — głos Estergoma był ochrypły od zdenerwowania.