W oddali zarysowała się na horyzoncie zielona linia brzegu i Wołochów włączył antygrawitatory. Aparat zaczął wolno opadać i pilot zrozumiał, że i tym razem się pomylił: leżała pod nim nie sawanna, lecz gigantyczne miasto pokrywające cały ląd. Niewysokie, dziwaczne w kształcie budynki, przypominające z lotu ptaka hieroglify, łączyły się ze sobą. Ale nie to zbiło go z tropu, lecz jakaś fantastyczna wisząca osłona pokrywająca owe domy, oplatająca ulice i place, zlewająca się z nienagannymi prostokątami bladożółtych ogrodów. To bez wątpienia była jakaś niesłychanie żywotna, światłolubna forma roślinności. Niewątpliwie pokrycie całego lądu taką żywą markizą byłoby znakomitym pomysłem, gdyby…
Gdyby to nie oznaczało zdziczenia, zniszczenia w martwym mieście. Złota dżungla na gruzach cywilizacji… Wołochów parsknął ironicznie i zwymyślał siebie w duchu za czcze fantazje. Teraz trzeba było myśleć o lądowaniu i tylko o lądowaniu. Zagadki martwych lądów będą badać ci, którzy przylecą tu po nim, i to tylko w tym wypadku, jeśli on zdoła pomyślnie posadzić statek na tej zielonej równinie i zdoła naprawić aparaturę łączności dalekosiężnej. Znów zwiększył szybkość, żeby jak najprędzej znaleźć się nad oceanem, lecz nieskończona szmaragdowa łąka wciąż ciągnęła się pod dnem jego maszyny. Zaczął się już zastanawiać, czy nie skręcić ostro na południe, gdy nagle zobaczył białe pasemko przyboju i zastygłe w niewidzialnym z góry ruchu ciemnopopielate fale.
Wołochów wylądował o jakieś sto metrów od linii przyboju. Chyba z pół godziny nie ru462 szał się z fotela, obawiając się, że grunt pod Statkiem zacznie osiadać, ale aparatura uparcie stwierdzała nienaganną wytrzymałość podłoża, nienaganny skład powietrza i w ogóle nieprawdopodobne mnóstwo wszelkich innych nienaganności. Wyglądało na to, że planeta postanowiła być przyzwoita do końca. Nie spiesz się, powiedział do siebie Wołochów, akurat teraz musisz być rozsądny. Sądząc ze wskazań aparatury, mógłby wyjść na zewnątrz bez skafandra i tak by zresztą zrobił, gdyby nie był na statku sam. Ale skoro lądowanie poszło tak gładko, nie chciał ryzykować, chociaż przyrządy pokładowe utrzymywały zgodnie, że ryzyko jest równe zeru. Ale strzeżonego…
Jeszcze raz rozejrzał się po sterówce, wyłączył oświetlenie i wyszedł do komory śluzowej. Tam, za tytanitową pokrywą zewnętrzną włazu, wszystko jest w jak najlepszym porządku — powtarzał w duchu, przymierzając kombinezon biologiczny. To jest zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe… Odłożył kombinezon i wyjął z szafki syntery klonowy skafander. Elastyczna tkanina skafandra była miękka i pozornie nietrwała, ale Wołochów wiedział, że ani palnik acetylenowy, ani ultradźwiękowy nóż, ani bezpośrednie wyładowanie lasera nie były w stanie przebić tego półprzeźroczystego materiału. W miejscu złączenia hełmu z kołnierzem skafandra znajdował się sztywny pierścień uszczelniający. Wołochów dokładnie sprawdził połączenie. Było nienagannie hermetyczne, ale Wołochów kontrolował je jeszcze wielokrotnie, zanim nie uwierzył w swoje absolutne bezpieczeństwo.
Jego statek nie był kutrem desantowym, lecz tylko malutkim, solidnym stateczkiem zwiadowczym systemu Kołyczowa, zdolnym co najwyżej do lądowania na planetach typu ziemskiego. Nie miał na pokładzie żadnego pojazdu terenowego, wiec Wołochów postanowił w ogóle nie odchodzić od statku, tylko postać chwilę na obcej planecie i wrócić do jego wnętrza. W końcu kto na jego miejscu potrafiłby sobie tego odmówić? Dlatego też nie uruchomił windy zewnętrznej, tylko po prostu wyrzucił awaryjny trap i po nim zszedł na powierzchnię planety, która go przygarnęła.
A ta powierzchnia była niczego sobie. Ciekawa. Bo w końcu nie co dzień spotyka sio ogromne wydmy usypane z drobniutkich szmaragdów. Wyspa skarbów! Dokoła leżą hałdy klejnotów — pomyślał Wołochów — i wszystkie te klejnoty należą do mnie. To oczywiście nie są prawdziwe szmaragdy, ale związków miedzi w tym minerale z pewnością jest pod dostatkiem. A jaki współczynnik załamania światła! Aż oczy bolą od patrzenia… Trzeba tylko uważać z tutejsza woda, bo tyle miedzi to nie żarty. W dodatku musi być całe mnóstwo rud polimetalicznych… Aż dziw bierze, że przy takim bogactwie nie wymyślili choćby najprostszego aparatu latającego. Przy takim bogactwie i przy takich miastach… Nie szkodzi, jeszcze zbudujemy im ogromne zakłady hutnicze. Trzeba tylko najpierw zreperować radiostacje o zasięgu międzyplanetarnym.
Wołochów już odwracał się. żeby wrócić na statek, gdy zobaczył na wydmie od strony oceanu bosonogą dziewczynkę. Biegła w jego stronę zapadając się po kostki w szmaragdowym piasku. Cały jej strój składał się z dwóch kawałków białej tkaniny, spiętej na ramionach kamieniami, za które na średniowiecznej Ziemi oddanoby bez namysłu połowę królestwa. Sukienczyna była przewiązana paskiem plecionym z traw. Na Ziemi można by dziewczynie dać jakieś piętnaście lat.
Zatrzymała się o krok od niego i powiedziała coś cieniutkim, poirytowanym głosikiem. Wołochów uśmiechnął się, a dziewczynka znów zaczęła mówić. Teraz były wymawiane wolno poszczególne słowa, a każde z nich brzmiało pytająco. Najprawdopodobniej pytała, kim jest i skąd przybył.
— Z gwiazd — powiedział Wołochów i pokazał ręką w górę. Dziewczynka popatrzyła tam i zmarszczyła czoło, najwyraźniej coś sobie przypominając.
— Zenzi? — zapytała niepewnie.
Wołochów nie wiedział, co ma zrobić. „Zenzi” mogło oznaczać ducha lub bóstwo, a może dziewczynka po prostu usiłowała powtórzyć jego własne słowa i niechcący je zniekształciła. Nie wiedział, jak ma jej wytłumaczyć, żeby zawołała kogoś dorosłego. Przecież nie mogła samotnie spacerować po tym pustynnym brzegu. Dziewczyna jednak z uporem dziecka usiłowała sama zrozumieć, kim jest ten dziwny człowiek, ubrany od stóp do głów w taki potworny upał. Wytrwale i dobitnie, jakby rozmawiała z lalką, powtarzała dwa słowa. Prawdopodobnie były to te same dwa słowa, choć za każdym razem wypowiadała je w innym języku. I tak chyba z dziesięć razy. Dziewczynka znająca dziesięć języków?… Nie, coś się tu nie zgadza.
Monolog najwyraźniej się dziecku znudził. Dziewczyna z irytacją machnęła ręką i nagle objęła Wołochowa za szyję. Wołochów zdrętwiał ze zdumienia. Miała wilgotne palce i pod ich dotykiem synteryklon skafandra kosmicznego zaskrzypiał jak pocierane szkło.
Wołochów poczuł nagle, że gorące, wilgotne powietrze wdziera się pod hełm. Mimowolnie poderwał ręce do góry, ale dziewczynka uprzedziła go: uniosła się na palcach i zdjęła mu hełm z głowy.
Wołochów dotknął skafandra. Wyczuł cienką, podatną tkaninę, a wyżej sztywny kołnierz, który rozłącza się tylko pod wpływem specjalnego impulsu. Kołnierz jednak był cały, natomiast jeszcze wyżej wymacał ostrą krawędź rozciętego synteryklonu. Synteryklon, który opiera się diamentowi i laserowi.
— Co ty masz w ręku? — krzyknął Wołochów, zapominając zupełnie, że dziewczynka nie może go zrozumieć, i śmiesznie zadzierał brodę, żeby nie skaleczyć się o stwardniałą na linii rozcięcia tkaninę skafandra.
— M? — zapytała.
— Ręce! — krzyknął znów Wołochów i pokazał jej swoje ręce odwrócone dłońmi do góry.