Выбрать главу

Dziewczynka popatrzyła na nie z zainteresowaniem, a potem dokładnie takim samym gestem wyciągnęła przed siebie swoje rączki.

Nic w nich nie miała.

— Ręce! — powiedziała nagle wyraźnie i rozkazująco. — M?

Uniosła do góry jedną rękę.

— Ręka — powiedział Wołochów. — Jedna ręka.

Dziewczynka kiwnęła głową, potem uniosła rękę do ust i pośliniła palec. Wołochów nie zdążył się nawet obejrzeć, gdy jego skafander rozcięty błyskawicznym dotknięciem palca wolno otworzył się i zaczął opadać na ziemię. Wołochów strząsnął go z nóg i zostawił na piasku.

— M.-m — powiedziała z zadowoleniem dziewczynka. — Ręka. Ręce.

— Noga — odważył się Wołochów — nogi. Głowa, oko, usta, nos.

Dziewczyna wszystko to poważnie powtarzała.

Wołochów rozejrzał się dokoła.

— Skafander — powiedział, wskazując strzępy synteryklonu. — A właściwie to, co zostało ze skafandra.

Dziewczynka skrzywiła się, a potem znów przybrała ów skupiony wyraz twarzy, jaki miewają grzeczne dziewczynki grające dorosłe przed swoimi lalkami. Wyciągnęła rękę i Wołochów spłoszył się, że ma zamiar jeszcze coś z niego zdjąć. Ale ona po prostu dotknęła jego włosów i spojrzała pytającym wzrokiem.

— Włosy — wymieniał Wołochów. — Ucho… koszula… palec. Szyja… sznurowadło… zegarek…

Już za nim nie powtarzała. Jej ręka szybko i pozornie bezmyślnie przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, na żadnym z nich nie zatrzymując się dwukrotnie. Wkrótce części ciała i skromne odzienie zostało nazwane, ale Wołochów nie miał odwagi sprawdzić, czy dziewczynka zapamiętała tę lekcję. Wciąż się zastanawiał, w jaki sposób wytłumaczyć jej, żeby przyprowadziła dorosłych, ale nic nie potrafił wymyślić. Może po prostu należało ją odpędzić, a wtedy chcąc nie chcąc wróci tam, skąd przyszła i naturalnie wszystko opowie. Ale zabawa z nieznaną istotą najwidoczniej bardzo się dziewczynce spodobała, więc Wołochów uznał, że musi kontynuować grę, a potem się zobaczy.

— Stać — powiedział i wyprężył się na baczność.

— Siedzieć — powiedział i usiadł na piasku.

— Leżeć — i zademonstrował.

Dziewczynka patrzyła na niego z lekko pochyloną głową. Potem nagle pokazała paktem siebie, jego i znów mruknęła pytająco:

— M?

Wołochów wstał. Nie rozumie. Tego dziewczynka nie rozumie. Strząsnął piasek z kolan i na wszelki wypadek powiedział:

— Otrzepać się. — Poskrobał się w głowę, a ona znów mruknęła pytająco. — Nie, nie, nic ci nie demonstruję, tylko po prostu zastanawiam się.

— M! — powiedziała gniewnie. Zdaje że wpadała w gniew za każdym razem, coś powiedział, nie pokazując przy tym jestem znaczenia słów, czyli krócej mówiąc, łamał zasady gry.

Postanowił podjąć ostatnią próbę.

— Iść — powiedział i zrobił parę kroków po zboczu wydmy. — Biec.

Zaczęła biec obok niego. Do brzegu było całkiem blisko. Piaszczyste wzgórza zasłaniały go, a on był tuż obok.

— Ocean — powiedział Wołochów, wyciągając rękę przed siebie. Dziewczynka znów się rozgniewała.

— O co ci chodzi? — zapytał Wołochów. — Zdaje się, że nie popełniłem żadnego błędu. To naprawdę ocean. W naszym języku.

Dziewczynka parsknęła jak rozwścieczona kotka i zaczęła wymachiwać rękoma. Potem demonstracyjnie przeszła się tam i z powrotem.

— A — powiedział Wołochów — jestem niekonsekwentny. Ostatnio przerabialiśmy przecież czasowniki. Iść. Ja idę — zrobił dwa kroki — ty idziesz — wskazał ją palcem. — My idziemy — uczynił gest zbliżający ich, łączący niejako w całość.

Zatrzymała się.

— Stać — powiedziała opuszczając ręce i zabawnie unosząc podbródek.

— M?

— Ja stoję, ty stoisz, my stoimy — powiedział Wołochów wymachując ręką.

— M — powiedziała z satysfakcją. — Ja siedzę, ty siedzisz, my siedzimy. Skafander?

— Skafander leży — odparł Wołochów. Po tym, co zrobiła ze skafandrem, już niczemu się nie dziwił. — On leży.

— Ja, ty, my, on. Ty — m? Wołochów zrozumiał.

— Wołochów — powiedział. — Ja jestem Wołochow.

— Firat — odpowiedziała.

Odwróciła się i poszła w stronę wody. Usiadła tak, że bose nogi sięgały wilgotnego, zwilżonego przez fale piasku. W zagłębieniu wokół pięt zaczęła zbierać się woda.

Wołochów usiadł obok niej. Coś się zmieniło. Zmieniło się w tym samym momencie, gdy powiedziała swoje imię. Przedtem Wołochów myślał tylko o tym, że musi naprawić radiostację, że powinien wytłumaczyć dziewczynie, iż pragnie rozmawiać nie z nią, lecz z dorosłymi tubylcami, wobec czego powinna pójść sobie i jak najprędzej ich zawołać.

Poza tym starał się nie myśleć o porozcinanym skafandrze. A teraz z niejakim zdumieniem stwierdził, że radiostacja może spokojnie poczekać, a rozmowa z dorosłymi tubylcami, rozmowa wedle precyzyjnego programu, którą należy odbyć w koszmarnym żargonie, będącym nieprawdopodobną mieszaniną wszystkich ziemskich języków i wyższej matematyki, żargonie zrodzonym w bólach przez niezliczone laboratoria teoretyków „pierwszego kontaktu”, też jest nieważna i też może poczekać.

A rzeczą najważniejszą i najbardziej interesującą jest piąstka Firat, w której coś zaciskała. Piąstka otworzyła się powoli — na dłoni leżała garstka zielonkawego piasku.

— Piasek — powiedział rozczarowany Wołochów. Spodziewał się czegoś niezwykłego i teraz był na siebie zły za to oczekiwanie cudu.

Firat szybko zacisnęła piąstkę i znów ją otworzyła. Piasek widocznie przesączył się przez palce i na dłoni został ukryty dotychczas pod nim kamyk. Zwyczajny, szary kamyk.

— Kamień — Wołochów zrozumiał, że to po prostu dalszy ciąg lekcji.

Firat jeszcze raz zacisnęła i otworzyła piąstkę. Tym razem na dłoni zamiast kamyka leżała muszla.

Wołochów spróbował uwierzyć, że ta muszla znajdowała się wewnątrz kamienia, i Firat zaciskając piąstkę oczyściła ją z miękkiego piaskowca. Zresztą na tym brzegu było łatwo uwierzyć we wszystko.

Ale jednak kamień był znacznie mniejszy od muszli. Rozkazał sobie nie dziwić się niczemu, więc nie zdziwił się, kiedy na dłoni zamiast muszli pojawił się martwy, wysuszony krab, strzępek niebieskiego wodorostu i wreszcie malutka złota rybka z rozedrganymi ze strachu płetwami. Nazwał ją tak właśnie — „złota rybka”, a Firat natychmiast przekształciła ją w czarną, a potem w białą. Rybka cierpliwie przybierała kolejno wszystkie barwy tęczy i w nagrodę została wypuszczona do morza. Później nadeszła kolej malutkich, nie większych od palca ludzików. Te kanciaste postacie o umownych kształtach w niczym nie przypominały Tomcia Palucha z dziecięcych marzeń.

Firat wygładziła fałdy sukienki i wysypała ludzików na kolana. Ludziki zaczęły się krzątać, a Wołochów komentował ich czynności. Firat niczego nie powtarzała, tylko od czasu do czasu wskazywała palcem którąś z figurek. Jeśli istotnie zapamiętywała każde jego słowo, to musiała już sporządzić sobie niewielki, ale za to nader dziwaczny słowniczek ziemszczyzny.

A może nic nie zapamiętała? Może po prostu pokazywała mu swoje zabawki?

A jeśli zapamiętywała jego język, to czemu ani razu nie spróbowała zapoznać go ze swoim?

Ta chwila refleksji wystarczyła aby Wołochów poczuł nieludzkie wręcz zmęczenie. Zrozumiał nagle, że już straszliwie długo siedzi na tym pustynnym brzegu, wprowadzony w błąd powolnym biegiem tutejszego słońca, które wciąż jeszcze leniwie gramoliło się ku zenitowi, podczas gdy w domu, na Ziemi już dawno zapadłby wieczór.