Выбрать главу

Przesunął ręką po czole. To przecież szaleństwo spędzić tyle godzin pod palącym słońcem, i to w dodatku słońcem o nieznanym widmie promieniowania.

— Upał — powiedział, zwracając się do Firat. — Trzeba iść w cień. Cień — powtórzył, wskazując błękitnawą sylwetkę rozciągniętą na piasku.

Firat uważnie przyjrzała się cieniowi, potem obrysowała palcem kontur własnego cienia i kiwnęła głową.

— Cień Dobrze. Taki cień, dobrze? — Rozrzuciła ręce niczym skrzydła do lotu i zaczęła szybko nimi wymachiwać.

— Dobrze — powiedział Wołochów, wcale nie przekonany o tym, że dobrze go zrozumiała.

— Zielony cień dobrze? — wypytywała dalej Firat.

— Zielony dobrze i niebieski dobrze, i czarny też dobrze…

Firat popatrzyła na niego z takim zdumieniem, że Wołochów nabrał ostatecznej pewności, iż się nawzajem zupełnie nie rozumieją. Tymczasem dziewczynka szybko włożyła dwa palce do ust i przenikliwie gwizdnęła, zupełnie jak ziemski łobuziak.

Coś zielonego uniosło się nad odległą wydmą i błyskawicznie pomknęło w ich kierunku. Z początku Wołochów pomyślał, że to jakiś niewielki aparat latający, może ptak. Kiedy to coś było już zupełnie blisko, zobaczył stworzenie przypominające płaszczkę — wąskie ciało węża, niewielki zgrabny dziób i metrowa płachta półprzeźroczystych płetw, nadająca zwierzęciu kształt prostokątnego dywanika z drgającymi frędzlami.

Stworzenie niepewnie podleciało i znieruchomiało w powietrzu o jakieś dwa metry od nich, ale Firat poklepała się po kolanie, jakby przywoływała psa.

Stworzenie pisnęło żałośnie.

— On się boi — powiedziała dziewczynka zwracając się do Wołochowa i roześmiała się. — On boi się ty.

Spoważniała i zaczęła coś mówić w swoim języku, mówić czule i stanowczo, zupełnie tak samo, jak przez cały ranek zwracała się do Wołochowa.

Stworzenie jeszcze szybciej załopotało swoimi płetwami (Wołochów jakoś nie potrafił nazwać ich w duchu skrzydłami) i zbliżając się nieśmiało do ludzi siedzących na piasku, zawisło nieruchomo nad ich głowami.

Teraz można było oddychać!

— Tak jest dobrze — powiedział Wołochów — ale muszę wracać na statek i zabrać się do remontu.

— Do remontu? — powtórzyła Firat i zmarszczyła z niezadowoleniem czoło. — Mów zrozumiale.

Wołochów rozejrzał się bezradnie. Jakiś patyk; pewnie wyrzucony przez morze, poniewierał się na piasku. Podniósł go.

— Mój statek — powiedział, wygładzając piasek i rysując na nim schematyczny kontur statku — On się zepsuł.

Uniósł patyk do poziomu oczu i demonstracyjnie złamał go na pół. Firat zerknęła z przestrachem na kawałki patyka, a potem szybko spojrzała tam, gdzie nad wydmami wznosił się tytaniczny kadłub statku.

— O — powiedziała — on się zepsuł! On…

Wyrwała z rąk Wołochowa kawałek patyczka i zaczęła szybko dorysowywać wokół konturu gwiazdolotu rozchodzące się promieniście przerywane linie.

— Promieniowanie? — domyślił się Wołochów. — Nie. Nie bój się. Statek nie jest radioaktywny. Zupełnie inna zasada działania. A może boisz się nie radioaktywności, tylko czegoś innego?

Firat słuchała go uważnie, zmarszczywszy swoje gęste, zupełnie dorosłe brwi. Potem powiedziała spokojnie, niemal obojętnie:

— Boję się.

Wstała i krzyknęła przeciągle gardłowym głosem. Tak krzyczą ludzie, jeśli chcą, żeby ich wołanie rozniosło się jak najdalej i jak najszerzej, gdyż wzywany może znajdować się w różnych miejscach. I ten, kogo wzywała, poderwał się zza nadbrzeżnej wydmy i zamaszystym galopem popędził wprost na nich. Wołochów sprężył się i mimowolnie osłonił sobą dziewczynkę.

To był biały niedźwiedź, przypominający z pyska długouchego psa, a właściwie ogromny śnieżnobiały wodołaz, przypominający niedźwiedzia polarnego… W każdym razie wąski, rozdwojony na końcu język i potrójny rząd rekinich zębów w paszczęce nie nadawał mu zbyt dobrotliwego wyglądu.

Zwierz zatrzymał się tuż przed Wołochowem, wciąż jeszcze bohatersko osłaniającym Firat, a potem przekrzywił kosmaty łeb i roześmiał się. To był szczery śmiech pogodnego człowieka.:. W roześmianych ślepiach psa pląsały złote diabliki, a rozdwojony język dygotał czule, leżąc na straszliwych zębiskach rekiniej paszczęki.

— Niech cię diabli wezmą! — powiedział Wołochów i też się roześmiał. Czuł się jak idiota, chociaż nic głupiego ani chociażby nielogicznego nie zrobił.

Firat wysunęła się zza jego szerokich pleców i coś gniewnie wykrzyknęła. Wołochów nie rozumiał jej języka, ale zabrzmiało to tak, jakby chciała powiedzieć: nie ma tu nic śmiesznego i zamiast się bawić, trzeba brać się do roboty!

Coś jeszcze powiedziała i krótkim gestem wskazała statek. Zwierz popatrzył we wskazanym kierunku, potem przeniósł wzrok na Wołochowa i wyraźnie, oddzielając od siebie sylaby, powiedział kilka słów. Następnie zerwał się z miejsca i ogromnymi susami pomknął w stronę statku. Przy każdym skoku rozciągał się w powietrzu i dopiero teraz było widać, jakie miał lekkie, szczupłe ciało, kryjące się dotychczas pod nieprawdopodobnie długą, puszystą sierścią.

Pies skrył się za wydmami.

— To się nazywa pluszowy niedźwiadek — powiedział Wołochów. — On potrafi mówić?

— Naturalnie — odparła Firat z lekkim zdziwieniem.

— W jaki sposób? — Wołochów nie dawał za wygraną.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

— Ja mówię, ty mówisz, on mówi.

Gzy to była odpowiedź?

Zwierz wrócił. Nic nie powiedział, tylko kiwnął głową, dając tym do zrozumienia, że można zbliżać się do statku.

Firat wzięła Wołochowa za rękę i pociągnęła w kierunku gwiazdolotu. Zwierzę, kołysząc się miarowo jak wielbłąd, szło obok Firat. Przez jakiś czas dziewczynka: wspierała się na jego kudłatej głowie, ale wkrótce znudziło się to jej, więc lekko wskoczyła na grzbiet zwierzęcia, które nawet się nie ugięło pod jej ciężarem i szło dalej jak gdyby nigdy nic.

— Ojciec — powiedziała Firat, i Wołochow zauważył Judei wychodzących mu naprzeciw zza błyszczącego cielska statku. Człowiek idący na przedzie przyspieszył kroku i podszedł do Wołochowa. Spotkali się tuż pod trapem.

Ów mężczyzna, smagły i czarnobrody, przypominał dobrze ogolonego Asyryjczyka i był podobny do Firat w takim samym stopniu, jak wszyscy jego towarzysze — tacy sami smagli i podobni do siebie jak pingwiny bywają podobne dla ludzi i zapewne ludzie dla pingwinów.

Ojciec Firat trzymał w ręku cienką, giętką gałązkę iż ledwie widocznymi żółtymi listkami. Prawdopodobnie była to ta sama roślina, która oplatała gigantyczne miasto rozciągające się na cały niemal kontynent. Wynikało z tego, że musiała ona rosnąć w odległości co najmniej dwustu kilometrów. Ojciec niedbale kiwnął głową, a Firat nisko mu się skłoniła. Potem poklepał po głowie białe zwierzę i dokładnie takim samym gestem musnął ramię Wołochowa. Najwidoczniej zbędne słowa nie były tu w modzie, wobec czego tylko skłonił się i postanowił zaczekać na pytania gospodarzy.

Ale nowo przybyli nie zadawali pytań. Podchodzili po kolęd, muskali ramię Wołochowa i przyjaźnie, niesłychanie szeroko się uśmiechali. Wołochów poszukał wzrokiem tego, który podszedł do niego pierwszy i którego Firat nazwała ojcem, i nagle zobaczył, że mężczyzna już wspina się po trapie na statek. Zrobił krok do przodu, zamierzając pójść w jego ślady, ale poczuł, że silne palce Firat — wczepiają mu się w przegub. Odwrócił się gwałtownie.