Выбрать главу

— Nie trzeba — powiedziała dziewczynka. — Ty nie trzeba. Oni nie rozumieją ty.

— Ładny gips. — Wołochów wzruszył ramionami. — Co oni w takim razie potrafią zrozumieć?

— Oni zrozumieć twój statek. Język statku zrozumieć każdy…

— Ale przecież ty mnie rozumiesz!

— Oni nie mieć czasu rozumieć ty.

— Rozumieć ciebie — poprawił Wołochów.

— Rozumieć ciebie — powtórzyła posłusznie. — Ja miałam czas rozumieć i…

Rozejrzała się bezradnie dokoła, jakby to, co chciała powiedzieć, leżało gdzieś obok, pod ręką. Nie znalazła jednak tego czegoś i skrzywiła się z irytacją.

Wołochów nie zrozumiał, co chciała powiedzieć.

— No dobrze — mruknął. — Wróćmy do statku. Myślisz, że oni zrozumieją, o co tam chodzi, i naprawią?

Firat znów się skrzywiła, jakby chciała powiedzieć: po co wciąż powtarzać jedno i to samo? Powiedziano ci, żebyś czekał, więc siedź i czekaj!

Zawołała swojego zwierzaka, który natychmiast podbiegł i rozciągnął się u jej nóg. Firat położyła się na piasku, opierając głowę na grzbiecie zwierzęcia. Musiało jej być bardzo wygodnie. Nie patrzyła na Wołochowa i więcej już się do niego nie odzywała, jakby w ogóle zapomniała o jego istnieniu. Wołochów postanowił też nie zwracać na nią uwagi i poczekać, czym to wszystko się skończy. Wszedł w krótki, zielonkawy cień statku i zaczął spacerować po piasku tam i z powrotem, starając się nie wysuwać nosa na słońce.

Minęło tak jakieś pół godziny.

Nagle dolne szczeble trapu zadygotały i Wołochów zobaczył, że jego dobrowolni pomocnicy szybko wychodzą ze statku. Podbiegł do Firat: przecież trzeba ich jakoś zatrzymać, poprosić, żeby chwilkę zaczekali, a on tymczasem skoczy po tablice i książki. Potem nawiążą kontakt, wymienią… to co w takich wypadkach należy wymienić zgodnie z teorią pierwszego kontaktu z humanoidami. Firat mu w tym pomoże.

Ale oni go uprzedzili. Starszy, najprawdopodobniej ojciec, chociaż Wołochów nadal nie był tego pewien, zwrócił się do Firat kilkoma urywanymi, rozkazującymi zdaniami. Dziewczynka wysłuchała go z nisko opuszczoną głową. Potem wszyscy mężczyźni znów kolejno podchodzili do Wołochowa z przyjaznymi, trochę sztucznymi uśmiechami i każdy z nich klepał go po ramieniu. Najpierw jego, a potem białego zwierza Firat. Po czym kolejno zanikali za szmaragdową wydmą.

— To wszystko — powiedziała Firat. — Możesz lecieć. Statek nie był zepsuty, tylko… nie chciał słuchać. To minęło. Leć.

W jej głosie nie było ani smutku, ani goryczy. Odwróciła się i wolno poszła w stronę morza.

Czuł, wiedział, że go nie oszukuje, że statek jest całkowicie sprawny i że może choćby zaraz lecieć do domu, na Ziemię, ale nie mógł tego zrobić. Biała figurka wolno szła ku morzu i coś było nie w porządku, czegoś nie zrozumiał, nie zrobił do końca… Sam nie wiedząc czemu krzyknął więc: „Firat, poczekaj!” i pobiegł za nią.

Dopędził ją tuż nad wodą. Na jego okrzyk nawet się nie odwróciła.

— Poczdkaj, Firat — powiedział, łapiąc z trudem oddech. — Przecież tak nie można! Przecież zaraz odlecę i możemy się już nigdy w życiu nie spotkać…

Patrzyła na niego spokojnie, niemal obojętnie. No tak, odleci i rzeczywiście więcej się nie spotkają, ale co z tego? Co ją to może obchodzić?

— Poczekaj, Firat. Przecież nawet nie zapytałaś, skąd jestem. Może twój ojciec, albo któryś z tych, którzy byli z mim, zechce przylecieć do mas, na Ziemię… na tę planetę, z której pochodzę? Przecież potraficie to zrobić?

Firat wolno pokręciła głową.

— Oni wszyscy są bardzo zajęci. Tam — machnęła ręką w stronę lądu, na którym rozciągało się żółte miasto. — I tam — wyciągnęła rękę do góry, ku zenitowi.

Po raz pierwszy w jej spokojnym dotychczas głosie zabrzmiał ledwie wyczuwalny ton goryczy, że oni wszyscy są tak bardzo zajęci…

— A może ty, kiedy dorośniesz?… Znów pokręciła głową:

— Twoja planeta nie jest nam potrzebna. Przecież nie umiecie nawet…

Znów skrzywiła się ze zniecierpliwieniem, jak zawsze, kiedy nie znała potrzebnego słowa. Strzeliła palcami gestem człowieka coś sobie usiłującego przypomnieć i nagle spod jej palców zaczęły wyfruwać ogromne, kędzierzawe śnieżynki, które tajały nie dolatując do ziemi. Po chwili palce dziewczynki zaczęły brązowieć i nagle zalśniły blaskiem dukatowego złota. Klasnęła w dłonie i nad wydmami przetoczył się ogłaszający, studzwonny huk ogromnego gangu, a dłonie przybrały poprzedni wygląd.

— Nie umiecie tak — cicho, jakby przepraszająco powiedziała Firat. -

Nie umiecie…

— Czynić cudów — podpowiedział Wołochów. — Tego istotnie nie umiemy, a jednak, jeśli tylko możecie, przylećcie do nas na Ziemię. Cudów u nas nie ma, ale mamy Słońce — nie takie malutkie i blade, jak wasze… Nie, nasze Słońce jest złote, jak twoje dłonie przed chwilą, jak kwiat dmuchawca, a kwiat dmuchawca tak wygląda — narysował na wilgotnym piasku, jak wygląda dmuchawiec, a w liniach rysunku natychmiast wystąpiła woda — jest żółte jak świeżo wyklute kurczę, o takie… Jest gorące, rozpalone, piekące…

Szli wolno wąskim pasemkiem piasku zlizywanego przez fale, a Wołochów bez ustanku mówił, pochylał się i coś rysował. Wchodzili na ten rysunek, a on szedł dalej i wciąż mówił o Ziemi, o jej morzach, czarnych i czerwonych, zielonych, niebieskich i mlecznobiałych… Mówił o fioletowych szczytach gór, o seledynowych księżycowych nocach nad stojącą wodą drzemiących rzek, o delikatnym brzasku zorzy porannej i o świetlistej ścieżce, po której można dojść aż do Słońca, jeśli tylko nie zdąży się ono ukryć wieczorem w morzu. Rysował na piasku malutkie kangury i ogromne biedronki, znaki Zodiaku i rozgwiazdy, a nad samą wodą umieścił abstrakcyjnego kota zwiniętego w kłębek i przykrywającego pyszczek ogonem. To miała być w jego zamyśle cała nasza Galaktyka. Malutka kropka oznaczająca Ziemię przycupnęła gdzieś z boku, na grzbiecie umownego kota…

— Wołochów — powiedziała nagle dziewczynka i zatrzymała się. Po raz pierwszy tak się do niego zwróciła. — Nie trzeba. Leć.

Tak, oczywiście, trzeba lecieć. Przecież można tak gadać i gadać, i gadać, ale to niczego nie zmieni. Nigdy już nie spotka Firat. Powiedziała, że nie potrzebują Ziemi. Ale to, że tak długo opowiadał jej o Ziemi, przywróciło mu pewność siebie, i teraz, kiedy nie pozostawało mu nic innego, jak tylko odwrócić się i ruszyć ku statkowi, nagle nieważne stały się wszystkie jej cuda, rozcięty skafander, złote rączki i cała reszta, a ona sama stała się po prostu bosonogą dziewczyną imieniem Firat, którą musi pozostawić tu, nad morzem, gdzie kończy się nieznana ziemia, aby już nigdy więcej jej nie zobaczyć. Wołochów pochylił się nad nią, a ona zrobiła to, co na jej miejscu uczyniłaby każda ziemska dziewczyna: zamknęła oczy.

Wargi miała szorstkie i suche. Tak szorstkie i tak suche, że zapragnął dotknąć ich palcem, sprawdzić, czy istotnie są takie. Nie zrobił jednak tego, tylko przesunął dłonią po jej włosach, oddzielił cienkie pasemko i owinął je wokół smagłej szyi. Dziewczyna nadal nie otwierała oczu.

Wołochów cofnął się o krok, odwrócił się i ruszył ku statkowi. Za nim została Firat z odchyloną do tyłu głową i zamkniętymi oczyma.

Słońce nabrało popielatobłękitnej barwy i jeszcze przed dojściem do horyzontu zaczęło rozpływać się w szarej mgiełce, unosząc się z powierzchni stygnącego oceanu. Piasek pod nogami pociemniał. Firat postąpiła parę kroków i zatrzymała się. Nie, to niemożliwe, to niesprawiedliwe i krzywdzące, żeby tego nie znalazła.