Uklękła i przesunęła ręką po — wilgotnym piasku. Fale bezszelestnie podkradały się z morza i lizały ją po palcach. Kroki Usłyszała dopiero wtedy, gdy idący był już zupełnie blisko. Wówczas uniosła głowę i ujrzała ojca.
— Dlaczego nie wróciłaś do miasta? — zapytał.
Pokręciła tylko głową. Gruboziarnisty piasek boleśnie wpijał się jej w kolana.
— Tan — ojciec wskazał ręką wydmy, na których za dnia wznosił się stożkowaty kadłub statku — ten odleciał.
Firat skłoniła głowę.
— O co więc Chodzi?
Firat wolno wstała.
— Ojcze, czemu go odesłałeś? — zapytała. — Jak mogłeś tak zwyczajnie go wypędzić. Jak to się stało, że ty, człowiek mądry i doświadczony, mogłeś nie zauważyć, że on był taki sam jak my? Mnie wolno było się pomylić, bo przecież tak jeszcze mało wiem i umiem. Wzięłam go za rozumne zwierzę, takie samo, jak wszystkie moje gadające zwierzaki, tym bardziej, iż sam mi powiedział, że nie potrafi… czynić cudów, jak to nazwał. Powiedział mi, że nie potrafi czynić cudów…
Firat płakała.
— A potem opowiadał mi o planecie, z której przyleciał, ale nie pamiętam, zupełnie nie pamiętam, co mówił. Wtedy wszystko rozumiałam, ale teraz nie pamiętam ani słowa. Kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam, zwróciłam się do niego w języku dziesięciu gwiazd, ale on nie znał żadnego z nich. Jego statek przestał — mu być posłuszny, więc „pomyślałam, że on po prostu nie umie zmusić go do posłuszeństwa. Myślałam, że on nic nie może, a on po prostu nie chciał…
— A co on może? — zapytał ostrożnie ojciec.
Firat opuściła głowę jeszcze niżej.
— A kiedy nadszedł czas odlotu, wtedy pochylił się nade mną, położył mi ręce na ramionach i wówczas słońce, nasze malutkie białe słońce stało się nagle ogromne l złote, jakby wchłonęło wszystkie złoto gwiazd, stało się takie gorące i jaskrawe, że zielony piasek pustyni również się rozzłocił jak kwiaty kogoroi oplatającej nasze miasta, a daleko, daleko, na samym horyzoncie wystrzeliły w górę fioletowe szczyty, zwiewne jak obłoczki. Złoto naszego słońca zatopiło pustynię, lecz dawna zieleń jej piasków nie znikła, tylko skupiła się w jedną ogromną rzekę wlewającą się szerokim nurtem do oceanu, a w tej rzece odbijała się zielona gwiazda, której nie było na niebie. Może się w niej narodziła?… I nie było na całym tym ogromnym świecie niczego, co zachowałoby dawny kształt i barwę. Niczego, ojcze!
— A co stało się potem? — zapytał ojciec.
— Potem to słońce zgasło i zapadła noc…
Było już zupełnie ciemno i niewidzialne fale zaczęły omywać nogi Firat. Zbliżał się przypływ.
— Lećmy do domu — powiedział ojciec nieoczekiwanie miękkim głosem. — Lećmy już.
— Nie — odparła Firat. — Gdzieś tutaj, na piasku, on narysował mi, jak mogę odnaleźć jego gwiazdę. Na piasku, tuż nad wodą. Muszę odnaleźć ten rysunek.
Wyciągnęła rękę i na jej dłoni zapłonął zielonkawy świetlik. Rozdmuchała go i ruszyła przed siebie wilgotną ścieżką gładkiego piasku wylizanego przypływem.
Przetłumaczył Tadeusz Gosk
Władimir Szczerbakow
Zielony pociąg
Budowniczym bajkalsko-amurskiej magistrali poświęcam
POLAR
Nurkując pod kołdrę — z obłoków nasz samolot splanował na maleńki placyk przed polarem. Dopiero co pod skrzydłem były tundra i morze, a nad nami skąpe linie polarnej zorzy. Tundra w szreni, morze w torosach, rzadkie latarnie na przybrzeżnych sopkach, pierwsze zręby osiedla… Tam się droga kończyła. Pod polarem — miastem pod dachem — zaczynała się.
Bezszumnie jak nocny ptak przeniósł się nasz samolocik wzdłuż nasypu, w bladym blasku polarnej nocy, ponad białymi grzbietami śnieżnych zasp, a pod nami, jakby przez morską toń, to przebijały się ogieńki spawania pod budującym się mostem, to pojawiały kopuły nowych aluminiowych domów, otoczonych jelenimi zaprzęgami (domy zostały dopiero co przywiezione i na naszych oczach zaczęto je stawiać). Bardziej na południe, to znaczy ku polarowi, zanurzyliśmy się w purpurową przeręblę zachodzącego słońca. Stąd, z południa, szedł i szedł dzień, rytmicznie i niespiesznie, z miesiąca na miesiąc przybierając na sile.
Nitka magistrali jeszcze nie jest zaznaczona świetlnymi sygnałami, biegiem mknących lokomotyw, na razie milczą struny jej stalowych zwrotnic i niebieskie oczy latarń jeszcze nie spotykają sznura wagonów pod stacją. Lecz kto wie, może za miesiąc, dwa, wrócimy do połam już pociągiem?
Dziś wypróbowaliśmy jeden z ostatnich odcinków drogi. Najbardziej wysunięty na południe — jest już prawie gotowy. Rozmyślając o tym zabieramy się z samolotu na spotkanie z wiatrem i mrozem, śnieg kłuje w policzki aż do progu naszego wielkiego domu. Nie spieszymy się. Szkoda — nam się rozstawać z modrzewiami i cedrami, z jasnymi brzozami, z jelenim tropem i pierwszym nieoczekiwanym zapachem stajałego śniegu. Czekamy, niech odleci samolot. Głosu motoru nie słychać, białoskrzydła maszyna tak cicho uniosła się w niebo ponad zębatym grzbietem tajgi, że aż ktoś zażartował:
— Jak zielony pociąg…
— A jaki jest ten zielony pociąg? Może to bajka? — pyta Lena Rugojewa, i zapamiętuję jej oczy takimi, jakimi je widzę w ten wieczór: są ciemne, świetliste i trochę figlarne, w ich głębi, gdy się dobrze przypatrzeć, można niespodziewanie odkryć błyskający ognik radości.
Achwo Lijes, marzyciel i myśliciel z dalekiej Karelii, bez mrugnięcia odpowiada:
— Widziałem go, i mój ojciec także.
— No i co, zielony?
— Jak kiedy. Latem zielony, zimą niebieski. Nie nazywają go tak przecież z powodu koloru. Jeśli mu niepotrzebne ani zielone światła, ani zielona ulica i jeśli może przebiec kędykolwiek, nawet po nie ukończonych drogach, bez zwrotnic, bez świateł drogowych, nocą czy dniem, w zamieć i burzę, to się pytam: jak go można nazwać?
I Achwo zaczyna opowieść o zielonym pociągu: jak nieraz przenosi się tuż-tuż, szybki i prawie niewidoczny, ale on, Achwo, dobrze go widział i zauważył nawet ludzi w prześwitach okien.
Już go nie słuchają, a Lena otrzepuje gałązką śnieg z wysokich futrzanych butów i śmieje się głośno, nie z Achwa oczywiście. Mam ochotę ją zapytać, patrzę jej w oczy i nagle zapominam pytania.
…Polar. Pod przejrzystą i niewidzialną kopułą — ogród. Piach i sosny, jodły, cedry, jabłonie. Ptaki — drozdy, cedrówki, dzwońce — zorientowały się szybko, nawet nie lecą na południe, zimują pod dachem… Idziemy aleją wzdłuż jeziora. Woda jest tak przezroczysta, że aż widać płetwy ryb. Każdy powrót z trasy to jakby podróż do podzwrotnikowego pasa, choć oddziela nas od końcowego punktu magistrali tylko sześćset czy siedemset kilometrów (to nie jest odległość dla syberyjskiej przestrzeni). Kiedy ruszą pociągi, zbudują jeszcze jeden polar. Droga obdarzy Północ południowym ciepłem, wprowadzamy elektryczność nie do nowych domów, lecz do ogromnego miasta; jeszcze trochę, a tchną gorącem złote węgliki kominków i setki cudo-pieców przygotują jednocześnie wieczerzę nowym osiedlom.
Kto wie, może legenda o zielonym pociągu będzie się tułała razem z nami? Może kiedyś usłyszy ja Czukotka, potem Wyspy Nowosyberyjskie, Ziemia Północna. I niech się horyzont chowa za torosami, droga mimo to pobiegnie nad Oceanem Lodowatym. A my będziemy wracać ze zmiany ot tak, zwyczajnie jak dziś, zostawiając za sobą nowe, wciąż nowe kilometry magistrali…
Jest nas czternastu. Brygada. Przed nami otwierają się na oścież drzwi polaru.