Odjazd Leny był czymś niespodziewanym dla wszystkich. W chwili nieuniknionej rozmowy zatliła we mnie słaba iskierka nadziei: a może zostanie z nami? (Wcześniej czy później wszyscy się przeniesiemy do
Niżniejańska i dalej — tam także pobiegnie droga, więc czy warto się śpieszyć?).
— Tak, tam teraz ciężko — zgadza się Lena — ale za to interesująco.
— A tu?
— Tu także. Lecz proszę zrozumieć — zapewnia gorąco — wielu ludziom dotrze się pracuje na jednym miejscu, innym… Ale po co ja to mówię, czyż pan tego nie wie?
Wiem. I po cichu jej zazdroszczę. Też chciałbym pojechać na długo na wybrzeże, mieszkać nie w polarze, lecz w domu z bierwion, ciągnąć przez tundrę nową drogę, budować miasto-port na Wyspie Wrangla. Tym bardziej, że nasza praca zbliża się ku końcowi…Lena ma dłonie duże, ciepłe, ruchy zawsze spokojne, płynne — czy rozlewa herbatę, czy zbiera jagody, czy ustawia przyrządy na trasie w śnieżyce lub deszcz. Nigdy nie dostrzegłem w niej śladów zdenerwowania.
A tym razem z pewnym zdziwieniem zauważyłem mimowolnie, że palce jej drżą, a głos stał się trochę ostry i gwałtowny, i było to sprzeczne z moimi wyobrażeniami, jakich o niej nabrałem w ciągu półtora roku pobytu w tajdze. Czyżby wątpiła, że mogę to zrozumieć? I ledwie pomyślałem o tym, a już uchwyciłem w niej nieoczekiwaną zmianę. Jakby odczytała moje myśli — ręce jej stały się jak dawniej spokojne, budzące zaufanie, trochę powolne. — Dziwna jest pani, Leno, otóż to. Poczekałaby pani na nas. Myśli pani, że nie chciałbym — na Północ? A w ogóle to zazdroszczę. Cóż. Proszę jechać. Zresztą i tak się wkrótce — spotkamy. Dogonimy panią.
— Pewnie, że dogonicie — cieszy się Lena — będą na was czekała. Przyjmiecie mnie?
Patrzę pytająco na nią.
— Och, źle powiedziałam? Proszę sobie wyobrazić, że nie odchodzę od was, tylko po prostu wyjeżdżam na delegację czy coś takiego.
— Będziemy tak uważać — zgadzam się. — Proszę powiedzieć, co pani myśli o zielonym pociągu?
To pytanie wybiegło z moich ust przypadkowo, sam nie wiem czemu. Przez moment, przez jeden tylko moment ładne palce rąk Leny, jakby zgubiły nagle punkt oparcia, szarpnęły się w górę. Opuściła głowę, a gdy ją podniosła, ciemne błyszczące oczy były jak przedtem spokojne, a gesty niespieszne.
— Pójdę już. Wpadnę jeszcze pożegnać się… — Lena jakby odgadła, że moje pytanie było przypadkowe i wcale nie potrzebowało odpowiedzi.
…Jeszcze na trasie ustrzeliliśmy trochę cedrówek. Przemrożonymi na wskroś ptakami można było niczym maczugami i pałkami uzbroić całe plemię. Za to nelma, syberyjski łosoś, była świeża, tylko usnęła, ta ogromna ryba, na razie leciała z nami w samolocie i na — wet nie zdążyła dobrze ostygnąć w chłodni z powodu swoich baśniowych wprost rozmiarów. Sprawczyni pożegnalnej uroczystości dostała skądś rokitnikowego wina — i stół był gotów. Żegnaliśmy ją według zwyczajów przyjętych w tajdze, zresztą i na trasie zdarzało nam się przygotowywać cedrówki na rożnie i gotować rybną zupę z tajmeniowymi ogonami.
Aż po drugą stronę kopuły drzemała przedwiosenna tajga. Wczesny zachód słońca rozrzucał po śniegu pierwsze iskry ciepła.
SPACER
Niebieski kolor to zwiastun północnej wiosny. Niebieski śnieg, niebieskie powietrze, niebieskie niebo… Nagle jednego razu wszystko ruszy i popłynie w niebieską nieskończoność przy akompaniamencie rozgłośnych szmerów ptasich skrzydeł. Ale wiatr jak przedtem jest lodowaty, a w nocy pod jasnymi gwiazdami tajga potrzaskuje od kłującego mrozu.
I oto idziemy w tę siniejącą dal — Achwo i ja. Z początku śnieg był żółty od żagwi porannej zorzy, i narty ostrożnie go dotykały, odnajdując pośród cieni prawidłową drogę. Potem na śnieg spłynął dzienny świt, cienie skryły się pod drzewami, i pojechaliśmy szybciej. Trudne były tylko wspinaczki, na dół zjeżdżaliśmy bystrzej niż wiatr. Śnieg, zdawało się, roztapiał się — pobłyskujące koleiny nart Achwa stawały się niewidoczne po dwudziestu krokach. Ruch rodził dźwięk rozsypujących się kryształów, zdawało się, że wszystko wokół tak dźwięczało, jakby tysiące niewidzialnych dzwoneczków zwiastowało przyjście wiosny. Trącane nartami, sypało się z krzewów błękitne szkło, śnieżny pył tajał, oświetlone niebo odkryło się…
Nie zobaczyłbym tego pierwszego dnia wiosny, nie usłyszał południowego przesilenia, nie odetchnąłbym tym pierwszym wiosennym tchnieniem, gdyby nie Achwo. To on nauczył mnie czujności.
Teraz wiem: wiosna ma jeszcze jednego satelitę. Można go nazwać jednym słowem: ruch. Jeżeli nagle zapragnąłeś wyruszyć w drogę, jeśli żagiew wieczornej zorzy była jaskrawa jak nigdy, a sen niespokojny, to znaczy, że przyszła wiosna.
Oto dlaczego nasze narty ślizgają się wciąż szybciej i nie czujemy zmęczenia. Tylko na krętych wzniesieniach nogi i ręce jakby mimowolnie zwalniają ruchy, zupełnie jakby trafiły na niewidzialne pole siłowe.
Zielonooki Achwo ogląda się, czy czasem nie zostałem w tyle.
— Naprzód, Achwo! — krzyczę i nagle chce mi się śmiać, bo zmęczenia wcale nie czuję, ale nie mogę szybciej jechać, nie pozwala mi sprężystość niewidzialnego pola.
Poświstując „Fiołka” Achwo wzlatuje na grzebień sopki, gdzie wiatr zbudował metrową śnieżną ścianę. Spod niej wytoczyły się żywe grudki — kuropatwy — i rozpłaszczyły w powietrzu skrzydła. Lecz nim zrównały się ze mną, Achwo zdążył zerwać z ramienia śrutówkę i prawie nie celując wystrzelić. Strącony ptak upadł pod moje nogi.
— Nasz obiad! — krzyknął Achwo. — Teraz naprzód!
Wybraliśmy miejsce w wąskiej rozpadlinie zalanej południowym światłem. Kruche gałązki modrzewia frunęły w ogień.
— Poczekaj, Wala, wrócę zaraz…
Achwo pobiegł w górę po ścianie rozpadliny, zatrzymał się, rozgrzebał kijkiem śnieg, potem go rozrzucił rękami. Zdawało się, że czuł, gdzie chowały się pod zmarzliną szypułki kwiatów, nasiona, jagody, ukryte w cienkich lodowych powłokach do ciepłych dni, do święta pierwszego letniego kwitnienia. Achwo nabrał garść borówek. Jagody były duże, twarde, podobne do barwnych kamyczków,lecz kiedy wrzuciłem je do gorącej herbaty, wypłynęły, i złowiłem ich utajony aromat.
Wspięliśmy się na płaską, bezgłową sopkę i wyszliśmy na magistralę — plant kolejowy ciągnął się po dolinie u naszych stóp. Prace tu były prawie ukończone, panowała niedzielna cisza. Ani szelestu.
Dolina była rozległa i pustynna.
— Pociąg!
Istotnie czekałem na okrzyk Achwa. Przesunął się błękitny obłoczek. Pociąg?
Pas drogi wybiegał zza cętkowanego, brązowobiałego stoku. Cisza. I tylko podniósł się lekki wichr, i pojawiła się jasna smuga na tle przedwieczornych cieni. Ani dźwięku. Poruszyło się powietrze od niewidzialnego szturchnięcia. I jeszcze dalej przeniósł się jasny promień, pokreśliwszy śniegi i kamienie błyskawicznym, prawie nieuchwytnym pociągnięciem.
— Zielony pociąg!
Obracam się. Na wprost mnie oczy Achwa i w nich widzę nagle odbicie stoku i bystrej wstęgi pociągu. Być może tak mi się tylko zdawało? Ale skąd wobec tego wziął się widok srebrzystych wagonów, migających jak w kalejdoskopie okien, jaśniejących miękkim zielonym światłem? Być może ludzkie oko jest tak zbudowane, że to, co ono widzi, staje się dostrzegalne i dla innych — jak odbicie, jak migawkowa fotografia? Albo, co jeszcze prawdopodobniejsze, tylko Aehwo ma takie oczy? Pochwycić małe ginące mignięcie niewielu potrafi, a już w każdym razie nie ja.
Taki jest właśnie ten zielony pociąg! Szybki jak strzała, okna świecą się nawet w dzień, a zobaczyć go można jedynie tylko jak odbicie w oczach człowieka o niezwykle dobrym wzroku.