— Widziałeś pociąg? — spytał Achwo, kiedy wracaliśmy do polaru.
Zrozumiałem ukryty sens tego pytania: chodziło o to, czy mu teraz wierzę. Kiwnąłem, odpowiadając od razu jemu i sobie; tak, wiedziałem teraz o zielonym pociągu więcej niż ze wszystkich opowiadań o nim.
— Tak, widziałem zielony pociąg.
Ciemny wieczorny śnieg poskrzypywał pod nartami, jakby chciał opowiedzieć zimową baśń, jakby z zachodem słońca znów odeszła wiosna i zapadała tajemnicza i długa polarna noc. Ale wiedziałem: niebieskie barwy i powszechny ruch w przyrodzie to zwiastuny i sprzymierzeńcy wiosny. Jutro, być może pojutrze lub nieco później znów pojedziemy naszym narciarskim szlakiem, żeby spotkać zielony pociąg.
Jesteśmy z Achwem sąsiadami. Okno w okno. Trzydniowa odwilż napełniła powietrze zapachem wilgotnego igliwia i świeżością. A okna na szczęście otwierają się wprost na tajgę. Długie są wieczorne rozmowy.
— …dobrze wiem, że są takie przyrządy, a zasady znane już od niepamiętnych czasów.
Achwo opowiada mi o wzmacniaczach światła. Ja też o nich słyszałem, ale Achwo, jak się okazuje, nawet pracował z nimi. Podczas długiej polarnej nocy w Północnej Karelii ultraczerwone wzmacniacze pomogły jemu i jego kolegom. Jego myśl jest prosta:
— Będę o pięć do dziesięciu kilometrów od ciebie, przy samej drodze, i dam sygnał. Ty będziesz miał przyrząd, zobaczysz pociąg i sfotografujesz go, przecież przyrząd łatwo się da uzupełnić aparatem fotograficznym. Tak znajdziemy prędkość pociągu, nie mówiąc o tym, że w końcu upewnisz się we wszystkim. Napiszę. Przyślą nam przyrządy.
Achwo zamilkł. Z profilu jest podobny do Indianina z jakiegoś przygodowego filmu, szczególnie wtedy, kiedy światło jest niejaskrawe albo purpurowe. (On o tym wie i pali własnoręcznie zrobioną fajkę drewnianą, to prawda, że bardzo rzadko, w takie oto jak ten wieczory, być może dlatego, żeby sprawić zadowolenie sobie i mnie.)
… Innym razem, w drodze do pracy, rozmyślaliśmy: cóż to jest ten zielony pociąg? I czemu pojawia się na nie ukończonych drogach, może to miraż, a jeśli tak, to obserwatorzy z dwu różnych punktów mogą się o. tym przekonać, bo mirażu przecież nie można „zarejestrować” w ten sposób, o którym rozmawialiśmy z Achwem. Zresztą odnaleźliśmy z nim, zdaje się, cieniutką niteczkę.: pociąg pojawia się prawie zawsze w bezludnych przestrzeniach tajgi i tundry. I nie wydało nam się to przypadkiem. Tym, którzy kierują ruchem zielonego pociągu, potrzebne były dwa warunki: duże przestrzenie i brak ludzi, w najgorszym razie — względny ich brak. Pozostawało jeszcze odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: kto nim kierował?
BOGACTWA GWIEZDNEGO NIEBA
To mogło być zwykłym eksperymentem. Małoż to badań naukowych w naszym stuleciu, i o wszystkim zaraz by pisać w gazetach? Ale w tym przypadku badania ciągnęły się już zbyt długo, kilka lat (Achwo widział pociąg jeszcze w Karelii, potem w Kazachstanie), i to wywołało myśli zupełnie innego rodzaju. Lecz uwierzyć w niemożliwe można tylko wtedy, kiedy staje się ono realnym faktem.
Kiedyś oglądałem film o kosmosie, gdzie rakiety wylatywały w górę tak lekko i swobodnie, jakby w ogóle nie było okropnie trudnego kosmicznego preludium, długich poszukiwań, błyskotliwych pomysłów i tragicznych porażek. Pojazdy kosmiczne udoskonalały się w oczach z szybkością, na jaką pozwalała kinematografia, i na końcu zawsze wynikało nieuchronne pytanie: a jutro? „Bogactwa gwiezdnego nieba” — taki był tytuł filmu. Do tych to bogactw zawsze kierowały się statki. Cóż to za bogactwa?
Z pewnym zdziwieniem dowiedziałem się, że nawet bliskie gwiazdozbiory chronią swe tajemnice tak zazdrośnie, że i wymienić je na razie trudno. Radio-galaktyki, gwiazdy magnetoprzemienne, bliźniacze pulsary, potrójne i wielokrotne gwiazdy, skupienia galaktyk. Dlaczego są nierozłączne trzy gwiazdy Regulusa? I dlaczego niekiedy tak się zbiegają pulsary i radio-galaktyki? Za tymi pytaniami, następowały inne, było ich nieskończenie dużo, o wiele więcej niż słów w starożytnych podaniach i mitach. Czyż nie dlatego nazwy dalekich słońc świadczyły o kształtowaniu się człowieka tak samo wymownie, jak piramidy, miasta i statki kosmiczne? Najbliższe i najbardziej dostępne spośród nich przypominały o antycznych czasach, o różnych na wpół zapomnianych starożytnościach, o młodości ludzkiego rozumu. Kiedy to Diana wypędziła Helikę ze swojej świty, a Junona zamieniła ją w niedźwiedzicę. Jupiter umieścił Helikę razem ze swoim synem Arkasem na niebie, gdzie tworzyli gwiazdozbiór Wielkiej i Małej Niedźwiedzicy. Dziesiątki innych antycznych bohaterów także zostało wyniesionych na niebo przez astrologów i tworzyli oni pierwszą strefę. Za nimi następowała druga. Słabe i dalekie gwiazdy kazały wspomnieć o filozofach i uczonych późniejszych czasów, ich nazwy mówiły o próbach przeniknięcia, jakby bardziej już dojrzałego rozumu, w niewyczerpane źródło rzeczy — w nieskończoność. I wciąż dalej przesuwała się niewidzialna, umowna granica, którą rozum chciał osiągnąć.
A dalej? Jak się dowiedzieć, co jest za tą granicą i potem za następną? I oto pojawiają się radioskopy, a nieco później statki kosmiczne. Rozmyślając o tym zrobiłem dla siebie małe odkrycie. Antena radioskopu jest podobna do naczynia, w którym świat się odbija tym wyraźniej, im większe jest lustro wody. Im dalej będą od siebie punkty odbierania gwiezdnych sygnałów, tym lepiej. Niekiedy anteny są rozmieszczone na różnych kontynentach, a kosmiczne radio-dźwięki utrwalają się na taśmie magnetycznej, a potem., wszystkie zapisy są porównywane. Międzykontynentalne teleskopy są najdokładniejsze, a może całą powierzchnię Ziemi wykorzystać dla odbioru sygnałów? Zbudować więcej anten, połączyć je w jedną sieć? Czemu by nie?…
Przekartkowawszy książki o astronomii, razem z Achwem doszliśmy do wniosku: taka wszechogarniająca sieć jest niewiele korzystniejsza od jednego czy dwóch międzykontynentalnych radioteleskopów. Wszystko zależy od maksymalnej odległości: im większa odległość między antenami, tym lepiej i dokładniej pracuje przyrząd, tym wyraźniej są słyszalne sygnały gwiezdne, i im więcej obiektów wszechświata wysyła fale radiowe, tym pełniejszy jest ogólny obraz.
Anteny na rakietach — oto do czego trzeba było dążyć. Cała konstelacja rakiet badawczych lecących w takich odległościach od siebie, że peleingowanie ledwo słyszalnych źródeł byłoby idealne. I już oczywiście mapa nieba stałaby się o wiele dokładniejsza. Na razie statki kosmiczne i radioteleskopy istniały oddzielnie i obaj z Achwem mogliśmy tylko pomarzyć o tych czasach, kiedy będą one połączone. Projekt był mój, ale Achwo go zaraz urzeczywistnił:
— Po co statki? Umieścić anteny na różnych planetach i koniec! Rzeczywiście. Po co rakiety? Planety to bardzo dobre punkty oporowe dla obserwacji.
Polar już spał, a ja zapragnąłem pomarzyć i spróbowałem przedstawić sobie niezwykłą sztafetę: statki były zaopatrzone w lustra antenowe i starały się donieść je jak najdalej, ku gwiazdom, ku dalekim planetom obracającym się wokół gwiazd. I pozostawiały je tam jak pałeczki sztafety, żeby potem inne statki, o wiele silniejsze, przeniosły je, być może, jeszcze dalej. Zbliżam się do najważniejszego w naszych rozumowaniach (muszę się przyznać, że pomogły nam wideotelefoniczne konsultacje specjalistów jednego z syberyjskich centrów badawczych).
Im dalej by mogły przenikać nasze statki, tym więcej byśmy się dowiedzieli o bogactwach gwiezdnego nieba. Niewidzialna, ale realna granica poznania, o której myśl startowała z Ziemi jeszcze w starożytności, rozszerzałaby się, ogarniając wciąż nowe światy. Ale to był, jeśli tylko można tak powiedzieć, geocentryczny system badania wszechświata.