Выбрать главу

Casey powiedział:

— Jestem stuprocentowym dżentelmenem. — Lekko się pochylił, aby zobaczyć jej plakietkę. — Bisesa Dutt. Co to, jakieś pakistańskie imię?

— Indyjskie.

— Więc pochodzisz z Indii? Ale twój akcent jest… chyba australijski?

Powstrzymała westchnienie; Amerykanie nigdy nie potrafili rozpoznać regionalnych akcentów.

— Pochodzę z Manchesteru. Jestem Angielką od trzech pokoleń.

Casey zaczął mówić jak Cary Grant.

— Witamy na pokładzie, lady Dutt. Abdikadir trącił go w ramię.

— Chłopie, masz takie oklepane chwyty, z jednego stereotypu wpadasz w drugi. Biseso, to twoja pierwsza misja?

— Druga — powiedziała Bisesa.

— Latałem z tym dupkiem dziesiątki razy i zawsze jest taki sam, kto by nie siedział z tyłu. Nie daj się sprowokować.

— Nie ma mowy — powiedziała spokojnie. — On się po prostu nudzi.

Casey zaśmiał się głośno.

— W Bazie Claviusa jest trochę nudno. Ale tutaj, na Granicy Północno-Zachodniej, powinnaś się czuć jak w domu, lady Dutt. Musimy się przekonać, czy uda nam się znaleźć jakiegoś kudłacza, żebyś mogła go zastrzelić z tej twojej strzelby.

Abdikadir uśmiechnął się do Bisesy.

— Czego można się spodziewać po chrześcijańskim palancie?

— A ty sam jesteś cholernym mudżahedinem — odwarknął Casey.

Na twarzy Bisesy Abdikadir dostrzegł wyraz niepokoju.

— Och, nie przejmuj się. Naprawdę jestem mudżahedinem, czy raczej byłem, a on naprawdę jest palantem. Tak naprawdę jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Obaj jesteśmy ekumenistami. Ale nikomu o tym nie mów…

Zupełnie niespodziewanie wpadli w turbulencję. Wrażenie było takie, jakby helikopter opadł o parę metrów przez dziurę w powietrzu. Piloci zajęli się instrumentami i zamilkli.

Mając taki sam stopień jak Casey, Abdikadir, obywatel Afganistanu, był Pasztunem, pochodził z tego kraju. Podczas swego krótkiego pobytu na placówce Bisesa już go trochę poznała. Miał pełną siły otwartą twarz, dumny nos, który można by nazwać rzymskim i nosił brodę. Oczy miał zaskakująco niebieskie, a włosy rudoblond. Mówił, że zawdzięcza tę karnację armiom Aleksandra Wielkiego, które niegdyś tędy przechodziły. Jako człowiek łagodny, bezpośredni i cywilizowany, zaakceptował swoje miejsce w „porządku dziobania”; chociaż był jednym z niewielu cenionych Pasztunów, którzy przeszli na stronę ONZ, jako Afgańczyk musiał podporządkować się Amerykanom i spędził znacznie więcej czasu w roli drugiego pilota niż pierwszego. Pozostali brytyjscy żołnierze nazywali go „Rudzielec”.

Lot trwał. Nie był przyjemny. Ptak był wysłużony, kabina śmierdziała olejem silnikowym i cieczą hydrauliczną wszystkie powierzchnie metalowe były porysowane, a popękane pokrycie ławki, na której siedziała Bisesa, było poklejone taśmą. Hałas śmigieł, wirujących zaledwie parę metrów nad jej głową, był ogłuszający, mimo grubo wyściełanego hełmu. Ale w końcu, pomyślała, zawsze tak było, że rządy wydawały więcej na wojnę niż na pokój.

Kiedy Moallim usłyszał zbliżający się helikopter, wiedział, co musi uczynić.

Większość mieszkańców pobiegła, aby upewnić się, czy zapasy broni i haszysz są dobrze ukryte. Ale Moallim miał inny pomysł. Zabrał swoje rzeczy i pobiegł do okopu strzeleckiego, który wykopał wiele tygodni temu, przygotowując się na taki właśnie dzień.

Po paru chwilach leżał, opierając się o ścianę okopu z wyrzutnią granatów na ramieniu. Kopał ten okop wiele godzin, aż był wystarczająco głęboki, aby ukryć jego ciało przed strumieniem gazów wylotowych, a jednocześnie uzyskać wysokość, jakiej wymagała wyrzutnia. Kiedy znalazł się w środku i zamaskował ciało pyłem i roślinami, był naprawdę dobrze ukryty. Wyrzutnia granatów to był prawdziwy antyk, w istocie pozostałość po rosyjskiej inwazji na Afganistan w 1980 roku, ale porządnie zakonserwowana i oczyszczona wciąż działała, wciąż niosła śmierć. Kiedy helikopter znajdzie się dostatecznie blisko tego miejsca, na pewno mu się uda.

Moallim miał piętnaście lat.

Miał zaledwie cztery, kiedy po raz pierwszy zetknął się z helikopterami z zachodu. Przyleciały w nocy, cała grupa. Leciały bardzo nisko, tuż nad głową, czarne na tle nieba, jak gniewne czarne wrony. Ich jazgot bębnił w uszach, a wiatr, jaki wzniecały, szarpał i rwał ubranie. Stragany przewróciły się, bydło i kozy wpadły w popłoch, a cienkie dachy ich domów zostały zerwane. Choć Moallim sam tego nie widział, słyszał jednak, że pęd powietrza wyrwał jednej kobiecie dziecko, które trzymała w ramionach; dziecko wirując uniosło się do góry i nie widziano go nigdy więcej.

A potem zaczęła się strzelanina.

Później przyleciało jeszcze więcej helikopterów, zrzucając ulotki wyjaśniające „cel” tego nalotu: w obszarze tym nasilił się przemyt broni, podejrzewano, że przez wioskę przechodzą transporty uranu i tak dalej. „Niezbędne” uderzenie miało charakter chirurgiczny i użyło minimalnych sił”. Ulotki porwano na kawałki i wykorzystano do podcierania się. Wszyscy winili helikoptery za ich arogancję. Mając cztery lata, Moallim nie umiał słowami wyrazić, co czuł.

A helikoptery wciąż przylatywały. Ostatnie helikoptery ONZ miały wyegzekwować pokój, ale wszyscy wiedzieli, że był to nie ich pokój, a te statki „obserwacyjne” miały na pokładzie mnóstwo broni.

Moallima nauczono, że problemy te można rozwiązać tylko w jeden sposób.

Starsi nauczyli go, jak posługiwać się wyrzutnią granatów. Trafić w ruchomy cel było trudno. Dlatego detonatory zastąpiono urządzeniami czasowymi, tak aby eksplodowały w powietrzu. Jeśli wystrzeliło się dostatecznie blisko, nie trzeba było trafić, aby zestrzelić samolot, a zwłaszcza helikopter, jeśli wymierzyło się w śmigło ogonowe, które stanowiło jego najwrażliwszy element.

Wyrzutnie granatów były duże, nieporęczne i rzucały się w oczy. Trudno się było nimi posługiwać, niewygodnie podnosić i celować, a jeśli pokazałeś się, jak mierzysz na otwartej przestrzeni czy na dachu, już było po tobie. Więc trzeba się było chować i czekać, żeby helikopter się zbliżył. Gdyby nadlecieli z tego kierunku, załoga helikoptera, nauczona, by unikać domów ze względu na możliwe pułapki, zobaczy tylko kawałek wystającej z ziemi rury. Może pomyślą że to tylko pęknięty przewód kanalizacyjny, fragment jednego z wielu nieudanych „humanitarnych” planów, jakie w ciągu dziesięcioleci zrealizowano w tym obszarze. Lecąc nad otwartym terenem, będą myśleli, że są bezpieczni. Moallim uśmiechnął się.

Bisesa pomyślała, że niebo przed nimi jest jakieś dziwne. Kłębiące się gęste czarne chmury pojawiły się nie wiadomo skąd, tworząc zwarty wał, który rozciągał się nad horyzontem, przesłaniając góry. Nawet niebo wydawało się jakieś wyprane z barw.

Dyskretnie wyciągnęła telefon z kieszeni kombinezonu. Trzymając go w dłoni, szepnęła do mikrofonu:

— Nie przypominam sobie, żeby w prognozie wspominano o tworzeniu się burz.

— Ja też nie — powiedział telefon. Był nastawiony na cywilne sieci meteorologiczne; teraz na jego małym ekranie zaczęły przelatywać setki kanałów, przemiatając niewidzialnymi wiązkami ten zakątek Ziemi, w poszukiwaniu zaktualizowanych prognoz pogody.

Był 8 czerwca 2037 roku. Tak przynajmniej myślała Bisesa. Helikopter kontynuował lot.

3. Złe oko

Pierwszą oznaką, jaka dotarła do Josha White’a, wskazującą na dziwne wydarzenia rozgrywające się na świecie, było gwałtowne przebudzenie: twarda dłoń na ramieniu, pełen podniecenia zgiełk, pochylająca się nad nim twarz.