Выбрать главу

— Au! — odezwał się telefon żałośnie. Podniosła słuchawkę.

— Co się dzieje?

— Straciłem sygnał. — Ekran wyświetlał rozmaite dane. — Nigdy mi się to dotąd nie zdarzyło — powiedział. — To dziwne.

Abdikadir zerknął na nią.

— Nasza łączność też nie działa. Brak kontaktu z siecią dowodzenia.

Bisesa poniewczasie sprawdziła własny sprzęt. Nie było łączności między stacją naziemną a satelitą.

— Wygląda na to, że straciliśmy także sieć satelitarną.

— No tak — powiedział Abdikadir. — Padła zarówno sieć wojskowa, jak i cywilna.

— Co o tym sądzisz, burza elektryczna? Casey burknął:

— Nie, według tego, co przewidywały te dupki z meteo. Poza tym latałem już podczas burzy, ale żadna nie wywoływała takich skutków.

— Więc co to może być?

Przez kilka sekund wszyscy milczeli. W końcu znajdowali się w obszarze odległym zaledwie o kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie zastosowano broń jądrową i centrum miasta zostało obrócone w równinę stopionego szkła. Łączność padła, nie wiadomo skąd powiał wiatr; trudno było nie zakładać najgorszego.

— Musimy założyć — powiedział Abdikadir — że jest to co najmniej zagłuszanie.

— Oj! — powiedział telefon.

Zaniepokojona obracała telefon w dłoniach. Miała go od dziecka. Było to zwykłe urządzenie, dostarczane przez ONZ każdemu, kto ukończył dwanaście lat, w ten sposób ta stara, chwiejąca się w podstawach organizacja starała się zjednoczyć świat za pośrednictwem powszechnej łączności. Większość ludzi wyrzuciła te drętwe rządowe gadżety, ale Bisesa rozumiała, jaki motyw stał za tym darem i swój telefon zawsze nosiła przy sobie. Myślała o nim jak o przyjacielu.

— Nie przejmuj się — powiedziała do niego Bisesa. — Matka mówiła mi, że kiedy była młoda, telefony stale traciły sygnał.

— Możesz sobie mówić — powiedział telefon. — Ja zostałem poddany lobotomii.

Abdikadir skrzywił się.

— Jak możesz to wytrzymać? Ja zawsze wyłączam te obwody współczucia. Są takie irytujące.

Bisesa wzruszyła ramionami.

— Wiem. Ale w ten sposób tracisz połowę funkcjonalności.

— I dozgonnego przyjaciela — dodał telefon. Abdikadir prychnął.

— Tylko mu nie współczuj. Telefony są jak matki-katoliczki — znawczynie poczucia winy.

Helikopterem znowu zatrzęsło. Ptak przechylił się, po czym wyrównał lot i lecąc nisko nad ziemią, oddalił się od wioski.

— Manewr zbierania danych zakończony — zawołał Casey.

— Trudno utrzymać kurs.

Abdikadir uśmiechnął się triumfalnie.

— Fajnie wiedzieć, że badamy granice twoich umiejętności, Casey.

— Wsadź to sobie w dupę — warknął Casey. — Ten wiatr nadlatuje z każdej możliwej strony. Popatrz na wahania naszej prędkości względem Ziemi. Hej, co to takiego? — Wskazał na ziemię poniżej.

Bisesa pochyliła się i wyjrzała. Rzadka roślinność falowała pod wpływem prądu powietrza wywołanego obrotem śmigła, odsłaniając coś znajdującego się na ziemi. Dostrzegła ludzką sylwetkę, która coś trzymała w dłoni — długą, czarną rurę — broń.

Zachodzące słońce oślepiło ją na chwilę odwracając uwagę.

Helikopter przestał krążyć i zmierzał prosto w jego stronę, z lekko pochyloną pękatą kabiną i uniesionym ogonem. Moallim wyszczerzył zęby w uśmiechu i zacisnął dłonie na wyrzutni granatów. Zdał sobie sprawę, że serce mu wali, palce ma śliskie od potu, a w oczach pełno pyłu, tak że zaczął mrugać. To będzie pierwsza ważna akcja w jego życiu. Gdyby zestrzelił ten helikopter, natychmiast zostałby okrzyknięty bohaterem i wszyscy by go podziwiali, bojownicy i matka. I była też pewna dziewczyna… Nie wolno mu teraz o tym myśleć, bo musi spełnić swoje zadanie.

Ale teraz wewnątrz baniastego kokpitu helikoptera zobaczył ludzi. Rzeczywistość tego, co widzi, nagle nim wstrząsnęła. Czy za chwilę naprawdę ich wykończy, rozgniecie jak robaki?

Helikopter znalazł się nad nim, a prąd powietrza rozgarnął jego lichą osłonę. Możliwości wyboru skurczyły się do jednej; nie wolno mu się wahać, bo zginie, zanim spełni swój obowiązek.

Śmiejąc się, wystrzelił granat.

Abdikadir krzyknął:

— Wyrzutnia granatów!

Casey pociągnął za drążek. Bisesa zobaczyła błysk i pędzącą w ich stronę smugę dymu. Nastąpił potężny wstrząs, jak gdyby helikopter wpadł w powietrzu na jakąś niewidzialną przeszkodę. Nagle przód kabiny z rykiem uniósł się w górę, a z rozdarcia w kadłubie wionął wiatr.

— Jasna cholera! — krzyknął Casey. — Odstrzelił nam kawałek śmigła sterującego.

Kiedy Bisesa spojrzała do tyłu, ujrzała plątaninę metalu i delikatną mgiełkę oleju tryskającego z pękniętej rurki. Samo śmigło wciąż pracowało i helikopter leciał dalej. Ale w tym momencie wszystko uległo zmianie; smagana wiatrem i ogłuszona hałasem poczuła się odsłonięta, straszliwie bezbronna.

Casey powiedział:

— Wszystko w normie, oprócz ciśnienia oleju. I straciliśmy część skrzyni biegów.

— Przez jakiś czas możemy lecieć bez oleju — powiedział Abdikadir.

— Tak mówi podręcznik. Ale będziemy musieli zawrócić, jeżeli chcemy się dostać do domu. — Casey na próbę poruszył drążkiem, jakby sprawdzając odporność uszkodzonej maszyny. Ptak zadygotał i podskoczył.

— Powiedz, co się dzieje — mruknęła Bisesa.

— To była wyrzutnia granatów — powiedział Abdikadir. — No przecież brałaś udział w odprawie. Tutaj codziennie ktoś ginie.

— Nie mam na myśli wyrzutni granatów. Chodzi mi o to. — Pokazała przez okno, na zachód od kierunku lotu, w stronę czerwieniejącego, zachodzącego słońca.

— To tylko słońce — powiedział Casey, najwyraźniej mając trudności ze skupieniem się na czymkolwiek poza kokpitem. Ale po chwili usłyszała: — O!

Kiedy wystartowali, z pewnością nie więcej niż trzydzieści minut temu, słońce stało wysoko. A teraz…

— Powiedz, że spałem przez sześć godzin — powiedział Casey. — Powiedz, że śnię.

Telefon Bisesy rzekł:

— Wciąż nie mam kontaktu. I boję się. Bisesa zaśmiała się niewesoło.

— Jesteś odporniejszy niż ja, ty mały sukinsynu. — Pociągnęła zamek błyskawiczny z przodu kombinezonu i wsunęła telefon głęboko do kieszeni.

— Zabieramy się stąd — powiedział Casey. Zaczął skręcać. Silnik zawył.

Nagłe gorąco rury sparzyło go, a gorący dym kłębiący się wokół głowy sprawił, że się zakrztusił. Ale usłyszał syk granatu pędzącego przez powietrze. Kiedy granat eksplodował, odłamki zaczęły świstać wokół i chłopiec skulił się ze strachu, zasłaniając twarz.

Kiedy spojrzał w górę, zobaczył, że helikopter oddala się od wioski, ciągnąc za sobą smugę gęstego, czarnego dymu wydobywającego się z części ogonowej.

Moallim podniósł się i ryknął, ścierając brud z twarzy i wywijając pięścią w powietrzu. Odwrócił się i spojrzał na wschód, w stronę wioski, bo ludzie z pewnością widzieli, jak wystrzelił granat i zobaczyli, że uszkodził helikopter. Z pewnością przybiegną, żeby go powitać.

Ale nikt się nie pojawił, nawet jego matka. W ogóle nie widział wioski, chociaż znajdował się nie więcej niż sto metrów od jej zachodniego skraju i niedawno dokładnie widział prymitywne dachy oraz pochyłe ściany domostw, dzieci i kozy, wałęsające się między domami. Teraz to wszystko znikło, a skalista równina ciągnęła się aż po horyzont, jak gdyby wioska została starta z powierzchni ziemi. Moallim był sam, sam koło swego okopu strzeleckiego i dymiącej wyrzutni granatów, a wielka kolumna dymu powoli rozwiewała się nad jego głową.