Выбрать главу

Sam na ogromnej równinie.

Gdzieś zaryczało jakieś zwierzę. Był to cichy pomruk, jakby ogromnej maszyny. Pojękując, wstrząśnięty Moallim wgramolił się z powrotem do swojej jamy.

Skręt to było za wiele dla uszkodzonego śmigła. Kadłub maszyny wokół Bisesy zadrżał i rozległo się wysokie wycie, kiedy suche wałki w skrzyni biegów zatarły się.

Nie upłynęła nawet minuta od chwili trafienia granatem, pomyślała.

— Będziesz musiał wylądować — szybko powiedział Abdikadir.

— Jasne — odparł Casey. — Ale gdzie? Abdi, tutaj nawet urocze drobne staruszki noszą wielkie noże, żeby ci urżnąć jaja.

Bisesa wskazała przez ramię.

— Co to jest? — Była to budowla z kamieni i ubitej ziemi, nie więcej niż parę kilometrów od nich. Trudno ją było dostrzec w oślepiających promieniach tego nienormalnego słońca. — Wygląda jak forteca.

— Ale nie nasza — powiedział Abdikadir.

Helikopter przelatywał teraz nad grupą rozproszonych, biegnących ludzi; niektórzy z nich mieli na sobie jasnoczerwone kurtki. Bisesa była na tyle blisko, iż zobaczyła, że mieli usta otwarte z przerażenia.

— Jesteś ekspertem w sprawach wywiadu — warknął Casey. — Kim oni są, u licha?

— Naprawdę nie mam pojęcia — wymamrotała Bisesa. Rozległ się głośny huk. Ptak zakołysał się i zaczął wirować.

Zespół śmigła sterującego rozpadł się. Kiedy ciężar śmigła zniknął, kadłub helikoptera przechylił się do przodu, a ponieważ nie było już śmigła sterującego, nic nie mogło powstrzymać maszyny przed wirowaniem wokół osi wirnika nośnego. Chociaż Casey wcisnął pedały do oporu, wirowanie nie ustawało — a nawet przyśpieszało — aż Bisesę przycisnęło do ściany kokpitu, a widoczne za wypukłymi oknami żółta ziemia i błękitno-białe niebo zupełnie się rozmazały.

Coś wyłoniło się zza niskiego pagórka. Josh ujrzał wirujący metal, niby ostrza miecza, który dzierżył jakiś niewidzialny derwisz. Poniżej widniał jakby pęcherz ze szkła, a pod nim jakiś rodzaj szyn. Była to maszyna, która wirowała, terkotała, unosiła w górę kłęby pyłu, ale nigdy nic takiego dotąd nie widział. I nie przestawała się wznosić, aż owe szyny znalazły się wysoko nad ziemią, dziesięć lub dwadzieścia stóp. A z jej ogona wydobywała się smuga dymu.

— O rany! — wysapał Ruddy. — Miałem rację, Rosjanie, przeklęci Rosjanie!…

Latająca maszyna nagle runęła w dół.

— Chodźmy — zawołał Josh, już biegnąc.

Casey i Abdikadir męczyli się przy dźwigniach silnika, usiłując zapobiec wirowaniu spowodowanemu siłą odśrodkową. Wreszcie udało im się wyłączyć silnik i wirowanie helikoptera nagle zwolniło. Ale pozbawiony siły nośnej helikopter zaczął spadać.

W oczach Bisesy ziemia zaczęła się gwałtownie zbliżać, kawałki skał i skarłowaciałe rośliny, widoczne teraz aż nadto wyraźnie, rzucały długie cienie w świetle nisko wiszącego słońca. Zastanawiała się, który fragment mało pociągającej ziemi stanie się jej grobem. Ale pilotom coś się udało. W ostatniej chwili bania kabiny przechyliła się i zawisła prawie poziomo. Bisesa wiedziała, jakie to ważne; oznaczało to, że może wyjdą z tego cało.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, był biegnący w stronę uszkodzonego helikoptera człowiek, który celował z karabinu.

Helikopter uderzył w ziemię.

5. Sojuz

Kola ledwie odczuł nieciągłość. Zaczęła się utratą sygnału, zaburzoną perspektywą, jakby zabłądził.

Nadszedł czas odłączenia promu kosmicznego Sojuz od Stacji Kosmicznej. Wymieniono ostatnie uściski dłoni, zamknięto ciężkie podwójne włazy i chociaż Sojuz pozostawał fizycznie połączony ze Stacją, Kola już opuścił orbitujący statek, w którym spędził trzy miesiące życia. Teraz czekała go tylko krótka podróż do domu, zaledwie czterysta kilometrów w dół, przez atmosferę do powierzchni Ziemi, gdzie ponownie połączy się ze swoją rodziną.

Pełne imię i nazwisko Koli brzmiało Anatolij Konstantinowicz Kriwałapow. Miał czterdzieści jeden lat i ten okres służby na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej był czwartym z kolei.

Kola, Musa i Sabie, którzy stanowili załogę promu, przecisnęli się przez przedział mieszkalny Sojuza, zmierzając do modułu powrotnego. Poruszali się niezdarnie w grubych, pomarańczowych skafandrach kosmicznych, z kieszeniami wypchanymi pamiątkami, które zamierzali ukryć przed obsługą naziemną. Przedział mieszkalny zostanie odrzucony podczas wchodzenia w atmosferę, w której spłonie, był więc pełen rupieci, które należało usunąć ze Stacji. Znajdowały się tam na przykład odpady medyczne i zniszczona bielizna. Sabie Jones, jedyna Amerykanka w trzyosobowej załodze, szła przodem, głośno narzekając w żargonie z południowego wybrzeża:

— Jezu, co to jest, kozackie ochraniacze na jaja?

Musa, dowódca Sojuza, spojrzał na nią bez słowa.

Moduł powrotny stanowiła ciasna buda, w której znajdowały się trzy koje. Sabie przeszła przeszkolenie w zakresie obsługi systemów statku, ale podczas tego skoku z powrotem na Ziemię miała być właściwie pasażerem. Weszła więc do kabiny jako pierwsza i wgramoliła się na koję po prawej stronie. Idący za nią Kola umieścił się na koi po lewej. Podczas schodzenia w dół miał pełnić funkcję inżyniera pokładowego. Pomieszczenie było tak małe, że kiedy posuwał się w stronę najdalszego punktu kabiny, zahaczył o nogi Sabie, która spiorunowała go wzrokiem.

Teraz do środka wpadł Musa z hełmem w dłoni, niczym jasno-pomarańczowy pocisk. Był zwalistym mężczyzną, tym bardziej w tym skafandrze. Koje były tak blisko siebie, że kiedy leżeli, nogi mieli przyciśnięte do siebie i kiedy Musa nieporadnie próbował zapiąć pasy, popychał Kolę i Sabie we wszystkie strony.

Reakcja Sabie była do przewidzenia.

— Gdzie oni to zrobili, w fabryce traktorów?…

To była chwila, na którą Musa czekał.

— Sabie, słuchałem twojego jazgotu przez ostatnie trzy miesiące, a ponieważ byłaś dowódcą, nic nie mogłem na to poradzić. Ale tutaj, na pokładzie Sojuza, to ja, Musa Kiromanowicz Iwanow, jestem dowódcą. I dopóki nie zostanie otwarty właz i obsługa naziemna nie wyciągnie nas na zewnątrz, łaskawa pani, jak to się mówi po angielsku? Zamknij się, do kurwy nędzy!

Twarz Sabie pozostała niewzruszona. Musa był pięćdziesięcioletnim weteranem i sam był kiedyś dowódcą stacji, a nawet brał udział w wyprawie na Księżyc, jednak nie kierował stacją międzynarodową. Wszyscy wiedzieli, że reprymendę, jaką dał Sabie, słyszeli ich towarzysze na stacji, a co ważniejsze kontrola naziemna.

Sabie powiedziała przez zaciśnięte zęby:

— Zapłacisz za to, Musa.

Musa wyszczerzył tylko zęby w uśmiechu i odwrócił się.

Moduł powrotny był zagracony. Znajdowały się tam główne układy sterowania statku kosmicznego, jak również przedmioty, potrzebne podczas powrotu na Ziemię: spadochrony, tratwy, sprzęt umożliwiający przetrwanie, żelazne racje. Ściany były wyłożone elastycznym tworzywem sztucznym i pokryte materiałami ze Stacji, mianowicie próbkami krwi i stolca z programu biomedycznego oraz sadzonkami groszku i drzew owocowych, które sam Kola próbował hodować. Wszystko to upchnięto, przenosząc z kadłuba, uszczuplając w ten sposób jeszcze bardziej miejsce dla ludzi.

Ale wśród tych rupieci, na lewo od Koli, znajdowało się okno. Widział przez nie czarną przestrzeń kosmiczną, kawałek jasno oświetlonej Ziemi, rozporki i małe wgłębienia od uderzeń mikrometeorytów oraz samą Stację, połyskującą jasno w ostrym świetle słonecznym. Sojuz, wciąż połączony ze Stacją, powoli obracał się wraz z nią i przez pole widzenia Koli przesuwały się cienie.