Выбрать главу

Hightower skinął głową na zgodę, wrzucił garść monet do swojej sakiewki i pośpiesznie zamknął za sobą drzwi.

12

Przeprawa przez Taren

Lan zszedł ze schodów, nakazał wszystkim zsiąść z koni i poprowadzić je w ślad za nim przez mgłę. Znowu musieli uwierzyć, że Strażnik wie, dokąd idzie. Mgła wirowała Randowi wokół kolan tak, że nie widział ani swoich stóp, ani w ogóle niczego w odległości jarda. Nie była co prawda tak gęsta jak za miastem, ale ledwie wyróżniał na jej tle sylwetki swych towarzyszy.

W dalszym ciągu nie pojawił się w mroku żaden człowiek oprócz nich. Coraz więcej świateł zapalało się w oknach, ale we mgle pobłyskiwały jedynie mętną łuną. Ledwie widoczne zarysy pojedynczych domów zdawały się dryfować w morzu chmur, albo wyrastały nagle z oparów, podczas gdy sąsiadujące z nimi zabudowania pozostawały ukryte, jakby były oddalone o wiele mil.

Rand szedł zupełnie zesztywniały od długiej jazdy i zastanawiał się, czy nie ma jakiegoś sposobu, by resztę drogi do Tar Valon przejść pieszo. Naturalnie nie dlatego, że w danej chwili marsz wydawał mu się znacznie lepszy od końskiego grzbietu, ale jego stopy były chyba jedyną nie obolałą częścią ciała. A poza tym był przyzwyczajony do chodzenia pieszo.

Tylko raz ktoś odezwał się na tyle głośno, by Rand mógł go usłyszeć wyraźnie.

— Musisz się tym zająć — odpowiedziała Moiraine na jakieś niesłyszalne pytanie Lana. — Będzie pamiętał za dużo i nie ma na to rady. Jeżeli wejdę do jego umysłu...

Owładnięty złym humorem Rand wygładził swój doszczętnie przemoczony płaszcz i zbliżył się do reszty. Mat i Perrin mruczeli coś do siebie gderliwie, co jakiś czas tłumiąc gniewny okrzyk, gdy któryś z nich potykał się o jakąś nie zauważoną przeszkodę. Thom Merrilin również zrzędził: Randa dobiegły słowa typu „gorąca strawa”, „ogień” i „grzane wino”, ale ani Strażnik, ani Aes Sedai nie zwracali na to żadnej uwagi. Egwene maszerowała przed siebie bez słowa, wyprostowana i z podniesioną głową, ale równie nie przyzwyczajona do konnej jazdy, jak pozostali, zataczała się tak samo, jak oni.

„No i ma swoją przygodę” myślał posępnie Rand, ale wątpił, czy Egwene w ogóle zauważa takie drobiazgi jak mgła, wilgoć czy chłód.

Przyszło mu na myśl, że widocznie istnieje różnica w postrzeganiu świata, zależna od tego, czy się chce brać udział w przygodach, czy też jest się do tego zmuszonym. W opowieściach bardów takie galopowanie w zimnej mgle, z draghkarem, i Światłość wie z czym jeszcze na karku, brzmiałoby podniecająco. Egwene czuje może taki dreszcz podniecenia, on zaś jedynie zimno, chłód i zadowolenie, że znowu znalazł się wśród zabudowań, nawet mimo tego, że należały do Taren Ferry.

Nagle zderzył się z czymś dużym i ciepłym: był to ogier Lana. Strażnik i Moiraine zatrzymali się, za nimi stali pozostali, poklepując swe wierzchowce, aby uspokoić nie tylko je, ale i siebie samych. Mgła była tu rzadsza, dzięki czemu widzieli się odrobinę wyraźniej niż dotychczas, poza tym jednak ich otoczenie w dalszym ciągu pozostawało prawie zupełnie skryte: Nogi nadal okrywał zalegający nisko opar, podobny do szarej wody. Domów wciąż nie było widać, jakby je coś połknęło.

Rand ostrożnie podprowadził Obłoka do wąskiego przejścia i ze zdziwieniem usłyszał zgrzytanie własnych butów po drewnianych deszczułkach. Pomost promu. Wycofał się lękliwie, ciągnąc za sobą siwka. Słyszał kiedyś, że podest prowadzący do promu na rzece Taren jest jak most, który nie prowadzi donikąd prócz promu. Sama rzeka miała być szeroka i głęboka, pełna zdradzieckich wirów, które wciągały najsilniejszych pływaków. Przypuszczał, że była jeszcze rozleglejsza niż Winna Jagoda. A jeśli dodać do tego wszystkiego mgłę... Z ulgą poczuł znów pod stopami ziemię.

Nagle usłyszał ostre, ostrzegawcze psyknięcie Lana. Strażnik pokazywał mu jakieś gesty, a potem dopadł Perrina i odchylił poły płaszcza zwalistego młodzieńca, eksponując jego wielki topór. Posłusznie, choć nic nie rozumiejąc, Rand rozchylił swój płaszcz, ukazując miecz. Gdy Lan pośpiesznie wrócił do swego konia, we mgle pojawiły się rozkołysane światełka, dał się słyszeć stłumiony odgłos kroków.

W ślad za Hightowerem szło sześciu zgrzebnie ubranych mężczyzn o kamiennych twarzach. Nieśli ze sobą pochodnie, które zupełnie przepalały otaczającą ich chmurę mgły. Kiedy się zatrzymali, cała grupa z Pola Emonda była teraz jasno oświetlona, choć otaczał ją szary mur, zbyt gęsty, zdawało się, aby przeniknęły go światła. Przewoźnik przypatrywał się im wszystkim z pochyloną głową, marszcząc nos niczym łasica węsząca pułapkę. Lan dosiadł konia pozornie normalnie, ale jedną dłoń oparł wyzywającym gestem na długiej rękojeści miecza. Swym zachowaniem przypominał metalową sprężynę, która ściśnięta czeka by, zaraz odskoczyć.

Rand pośpiesznie przybrał podobną pozę jak Strażnik, kładąc również dłoń na swym mieczu, choć nie uważał, że uda mu się wyglądać równie groźnie.

„Pewnie by się śmiali, gdybym choć spróbował.”

Perrin wyciągnął swój topór zza skórzanej pętli i stanął w rozkroku. Mat chwycił łuk, choć wątpliwe było, w jakim stanie mogła być jego cięciwa, namoknięta w wyniku długiego przebywania we mgle. Thom śmiało wystąpił do przodu, podniósł do góry dłoń i obrócił ją wolno. Nagle zatrzepotał palcami i pomiędzy nimi wyłonił się sztylet. Złapał silnie rękojeść i z ostentacyjną nonszalancją jął sobie czyścić paznokcie.

Zachwycona Moiraine zaśmiała się gardłowo, a Egwene zaklaskała w dłonie, jakby była widzem świątecznego przedstawienia, zaraz jednak umilkła i spojrzała zawstydzonym wzrokiem, ściągając rozciągnięte w uśmiechu usta.

Hightower natomiast nie wydawał się wcale rozbawiony. Wpatrywał się w Thoma, a potem chrząknął głośno.

— Mówiono, że za przeprawę mamy dostać jeszcze więcej złota. — Obdarzył ich znowu ponurym, chytrym spojrzeniem. To, co już od was dostałem, leży teraz w bezpiecznym miejscu, rozumiecie? Tam, gdzie moglibyście się do niego dobrać, już nic nie ma.

— Reszta złota — powiedział Lan — trafi do waszych rąk, gdy już będziemy na drugim brzegu. — Potrząsnął lekko, zwisającą mu u pasa sakiewką, aby Hightower usłyszał brzęk monet.

Oczy przewoźnika stały się na chwilę rozbiegane, ale w końcu skinął głową.

— Niech więc tak będzie — mruknął i podszedł do pomostu, a za nim jego sześciu pomocników.

Idąc wypalali mgłę, której szare wici splatały się za ich plecami, aby szybko wypełnić pozostawioną przez nich przestrzeń. Rand wraz z pozostałymi ruszył pośpiesznie w stronę promu.

Sam prom miał kształt barki o wysokich burtach, od których odchodziły ruchome trapy. Po obu jego bokach biegły grube jak pięść liny, przymocowane do masywnych pachołków na pomoście i ginące gdzieś w mroku po drugiej stronie rzeki. Pomocnicy przewoźnika wetknęli swoje pochodnie w żelazne zaczepy w bokach promu, poczekali aż wszyscy wprowadzą na pokład konie, po czym podnieśli trap. Pokład zatrzeszczał pod końskimi kopytami i butami ludzi, a cały kadłub promu ugiął się pod ciężarem.

Hightower mruczał coś pod nosem, warkliwie nakazując uspokoić konie i stanąć na samym środku, aby nie przeszkadzać holującym. Ponaglał krzykiem swych pomocników, którzy przygotowywali prom do przeprawy, ale oni słuchali go z wyraźną niechęcią. Zresztą on sam nie był zbyt stanowczy, często urywał krzyk w połowie, aby podnieść wysoko pochodnię i z natężeniem wypatrywać czegoś we mgle. W końcu zupełnie zamilkł, przeszedł na przód promu i stamtąd obserwował rzekę. Ani drgnął, dopóki jeden z pomocników nie złapał go za ramię, podskoczył wówczas jak oparzony i spojrzał nań nieprzytomnie.