Выбрать главу

Egwene przez chwilę jeszcze nie odrywała wzroku od małego kamyka, a potem spojrzała na Moiraine.

— Ja... chyba czułam... coś, ale... Może się mylisz. Przykro mi, że zmarnowałam twój czas.

— Nic nie zmarnowałaś, dziecko. — Na ustach Moiraine zakwitł uśmiech zadowolenia. — To ostatnie światło było wyłącznie twoim dziełem.

— Naprawdę? — krzyknęła Egwene, a potem na powrót spochmurniała. — Ale prawie go nie było widać.

— Teraz się zachowujesz jak głupiutka wieśniaczka. Większość tych, które przybywają do Tar Valon, musi się uczyć wiele miesięcy, zanim dokonają tego, co ty przed chwilą. Możesz daleko zajść. Może nawet zasiądziesz któregoś dnia na Tronie Amyrlin, jeśli będziesz się dużo uczyć i ciężko pracować.

— Chcesz powiedzieć...? — Egwene objęła ramionami Aes Sedai krzycząc z uniesienia, — Och jakże ci dziękuję. Rand, słyszałeś? Będę Aes Sedai!

13

Wybór

Zanim poszli spać, Moiraine klękała przy wszystkich po kolei i kładła im ręce na głowach. Lan burknął, że nie powinna marnować swych sił dla niego, bo to niepotrzebne, ale nawet nie próbował jej powstrzymać. Egwene cała się paliła do tego doświadczenia, Mat i Perrin wyraźnie się go bali, ale bali się też odmówić wzięcia w nim udziału. Thom wyrywał się z rąk Aes Sedai, ale skarciła go spojrzeniem za tę dziecinnadę i bard przeszedł przez operację z pochmurną miną. Uśmiechnęła się do niego z politowaniem. Kiedy już odjęła dłonie od jego głowy, mars na czole Thoma pogłębił się, ale rzeczywiście wyglądał na wypoczętego. Wszyscy tak wyglądali.

Rand schował się w niszy pod ścianą, gdzie miał nadzieję pozostać nie zauważony. Oczy same mu się zamykały, gdy tylko się oparł o plecionkę z gałęzi, ale zmuszał się, by patrzeć. Przycisnął do ust pięść, aby stłumić ziewanie. Odrobina snu, godzinka lub dwie, i będzie jak nowo narodzony. Moiraine jednak nie zapomniała o nim.

Drgnął, gdy poczuł chłodny dotyk jej palców na swoim czole i powiedział:

— Ja nie...

Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. Zmęczenie wyciekło z niego, niczym woda spływająca po zboczu, po bólu i otarciach pozostało jedynie mgliste wspomnienie, które zresztą również zniknęło. Wpatrywał się w nią z otwartymi ustami. Moiraine uśmiechnęła się tylko i cofnęła ręce.

— Już po wszystkim — powiedziała.

Kiedy wyprostowała się i wydała znużone westchnienie, przypomniało mu się, że sobie samej pomóc nie może. W istocie, wypiła tylko trochę herbaty, ale nie chciała jeść chleba, ani sera, choć Lan próbował ją namówić. Zwinęła się obok ognia i natychmiast zasnęła.

Wszyscy pozostali, z wyjątkiem Lana, ułożyli się w takich miejscach, w których mogli się swobodnie wyciągnąć i natychmiast również zapadli w sen. Rand nie rozumiał, jak to się mogło stać, bo sam czuł się jak po całej nocy spędzonej w wygodnym łóżku. Jednak gdy tylko oparł się o ścianę, osunął się w objęcia snu. Kiedy Lan obudził go jakąś godzinę później, miał wrażenie, że spał trzy dni.

Strażnik pobudził wszystkich z wyjątkiem Moiraine i stanowczo uciszał wszelkie odgłosy, które mogły ją zbudzić. Pozwolił im zresztą zostać tylko chwilę w zacisznej jaskini z drzew. Zanim słońce zdążyło przewędrować dwa dłuższe odcinki nad horyzontem, wszystkie ślady tego, że ktokolwiek się tu zatrzymywał, zostały uprzątnięte, a oni siedzieli już na koniach i jechali na północ w stronę Baerlon. Aes Sedai miała ciemne obwódki pod oczami, ale siedziała w siodle prosto i pewnie.

Gęsta mgła w postaci szarej ściany nadal wisiała nad rzeką. Przesłaniając widok na Dwie Rzeki, opierała się wszelkim wysiłkom bladego słońca, które chciało ją przepalić na wylot. Dopóki zamglony brzeg nie zniknął zupełnie z pola widzenia, Rand oglądał się stale przez ramię, mając nadzieję, że dojrzy po raz ostatni choćby i Taren Ferry.

— Nigdy nie myślałem, że odjadę tak daleko od domu powiedział, gdy drzewa skryły wreszcie mgłę i rzekę. — Pamiętacie czasy, gdy droga do Wzgórza Czat wydawała nam się taka długa?

„To znaczy dwa dni temu, a wydaje się, że minęły już całe wieki.”

— Wrócimy za miesiąc lub dwa — stwierdził nienaturalnie swobodnym tonem Perrin. — Pomyślcie, ile będzie do opowiadania.

— Nawet trolloki nie mogą nas ścigać całą wieczność — pocieszał się Mat. — Niech sczeznę, nie mogą.

Wyprostował się z ciężkim westchnieniem i znowu skulił w swym siodle, jakby nie uwierzył w żadne ze słów, które padło przed chwilą.

— Mężczyźni! — parsknęła Egwene. — Macie tę przygodę, o której zawszeście trajkotali i co? Już rozmawiacie o domu.

Podniosła dumnie głowę, ale teraz, kiedy już zupełnie nie było widać Dwu Rzek, Rand posłyszał drżenie w jej głosie.

Ani Moiraine, ani Lan, nie starali się dodać im otuchy, nie padło z ich strony ani jedno słowo, zapewniające, że oczywiście wrócą do domu. Rand starał się nie myśleć, co z tego mogło wynikać. Pomimo odpoczynku miał wystarczająco dużo wątpliwości, aby dopraszać się następnych. Skuliwszy się w siodle, zaczął śnić na jawie o tym, że razem z Tamem wypasają owce na bujnej trawie pastwiska, że towarzyszą im poranne, rozśpiewane skowronki. I o wycieczce do Pola Emonda i Bel Tine takim, jakie zawsze bywało. Tańczył na Łące, nie zważając, że może mylić kroki. Udało mu się na dłuższy czas pogrążyć we wspomnieniach.

Podróż do Baerlon zabrała im prawie tydzień. Lan mruczał coś o opieszałej jeździe, ale to on narzucał tempo i zmuszał resztę do dotrzymywania kroku. Sam nie oszczędzał ani siebie, ani swego ogiera, Mandarba. Jak wyjaśnił, w Dawnej Mowie oznaczało to „Ostrze”. Strażnik pokonywał dwa razy taką odległość jak pozostali, to galopując z wyprzedzeniem w swym rozwianym, na wietrze mieniącym się płaszczu, aby dokonać zwiadu, to zostając w tyle, by sprawdzić szlak za nimi. Gdy jednak ktoś z pozostałych próbował nieco przyśpieszyć kroku, słyszał ostre słowa, że ma dbać o swego konia, bo ciekawe, jak da sobie radę pieszo w razie pojawienia się trolloków. Nawet Moiraine nie dyskutowała z nim i nie usiłowała go dogonić na swej białej klaczy. Klacz zwała się Aldieb, co w Dawnej Mowie oznaczało „Zachodni Wiatr”, czyli ten, który sprowadzał wiosenne deszcze.

Podczas zwiadów Strażnik ani razu nie wykrył oznak pogoni, ani zasadzki. Mówił jedynie Moiraine, co zobaczył i to tak cicho, że nie można było go podsłuchać, a Aes Sedai informowała pozostałych tylko o tym, co jej zdaniem powinni byli wiedzieć. Na początku Rand wielokrotnie oglądał się za siebie i nie on jeden był tak ostrożny. Perrin często dotykał swego topora, Mat miał przygotowaną strzałę. Ale w okolicy nie było ani śladu trolloków, ni czarnych jeźdźców, po niebie nie fruwały draghkary. Rand powoli dochodził do przekonania, że chyba udało im się uciec.

Nawet w najgęstszych partiach lasu roślinność nie była zbyt bujna. Wiatr wiejący na północ od Taren był równie silny jak w Dwu Rzekach. Gdzieniegdzie szary i nagi las urozmaicały kępy sosen, świerków, drzew skórzanych, oskórów albo wawrzynów. Jednakże nawet na najstarszych okazach nie było widać śladu liści. Jedynie na ubitych przez zimowe śniegi zbrązowiałych łąkach z rzadka wybijały się młode pędy, były to jednak głównie parzące pokrzywy, kłujące osty i cuchnące zielsko. W niektórych miejscach na nagiej ziemi lasu jeszcze leżał śnieg, tworząc szare łachy i zaspy pod niskimi gałęziami drzew iglastych. Wszyscy jechali szczelnie opatuleni w swoje okrycia, rzadkie promienie słoneczne nie dawały bowiem żadnego ciepła, a nocny chłód przeszywał ich na wylot. Nie latały tu żadne ptaki, nawet kruki, jak w Dwu Rzekach.