Выбрать главу

Powolna jazda bez żadnego odpoczynku. Północna Droga Rand nadal tak ją nazywał, choć jak podejrzewał, od Taren mogła już zmienić nazwę — nadal biegła na północ, ale na życzenie Lana często z niej zbaczali. Całymi milami okrążali wsie, farmy, wszelkie ślady ludzkiej cywilizacji, choć było ich przecież bardzo niewiele. Przez cały pierwszy dzień Rand nie widział przy drodze żadnych oznak ludzkiej obecności w tych lasach. Miał wrażenie, że nawet kiedy doszedł do podnóża Gór Mgły, nie był tak daleko od wszelkich osiedli, jak tamtego dnia.

Widok pierwszej farmy — potężnego drewnianego domu i wysokiej zagrody dla bydła, krytych spadzistymi strzechami — był dla niego zaskoczeniem.

— Nasza wieś wygląda podobnie — stwierdził Perrin, Wytężając wzrok w stronę odległych zabudowań, ledwie widocznych wśród drzew. Na dziedzińcu farmy poruszali się jacyś ludzie, nie zauważając jak dotąd podróżników.

— Na pewno inaczej — sprzeciwił się Mat. — Tylko jesteśmy za daleko, aby to zobaczyć.

— Mówię ci, że jest taka sama — upierał się Perrin.

— Na pewno nie. W końcu jesteśmy na północ od Taren.

— Uciszcie się obydwaj — warknął na nich Lan. — Nie chcemy, by nas zauważono, zrozumiane? Tędy.

Skręcił między drzewami na zachód, aby okrążyć farmę.

Oglądając się za siebie, Rand pomyślał, że Perrin miał rację. Farma wyglądała tak samo, jak farmy w Polu Emonda. Widać było małego chłopca nabierającego wodę ze studni i starszego, który wyprowadzał owcę za ogrodzenie pastwiska. Stała tam nawet szopa na tytoń. Ale Mat również się nie mylił.

„Jesteśmy na północ od Taren. Tu musi być inaczej.”

Zawsze zatrzymywali się jeszcze przed zapadnięciem zmroku, aby znaleźć jakieś suche miejsce, osłonięte przed wiatrem, który ani na chwilę nie przestawał wiać, a tylko czasem zmieniał kierunek. Rozpalali w ukryciu małe ognisko i gdy herbata była gotowa, natychmiast gasili płomienie, pozostawiając jedynie żar.

Podczas pierwszego takiego odpoczynku, tuż przed zachodem słońca, Lan zaczął uczyć chłopców, jak się posługiwać bronią, którą ze sobą wieźli. Na początku pokazał im, jak strzelać z łuku. Kiedy Matowi udało się z odległości stu kroków trzy razy pod rząd trafić strzałą w zgrubienie wielkości ludzkiej głowy na pękniętym pniu drzewa skórzanego, kazał pozostałym zrobić to samo. Perrin powtórzył wyczyn Mata, a Rand, wezwawszy na pomoc płomień i pustkę, skoncentrował się tak mocno, że łuk stał się jakby częścią niego — albo odwrotnie, on częścią łuku — i wbił swoje trzy strzały nieomal w jedno miejsce. Mat poklepał go z uznaniem po ramieniu.

— Gdybyście wszyscy mieli łuki — rzucił oschle Strażnik, kiedy zaczęli promienieć samozadowoleniem — a trolloki podeszły tak blisko, że nie moglibyście ich użyć...

Uśmiech na ich twarzach zamarł raptownie.

— Pozwólcie, że spróbuję nauczyć was, co wtedy zrobić. Pokazał Perrinowi, jak używać topora. Zamierzanie się takim ostrzem na kogoś lub coś, co również posiadało broń, nie przypominało wcale rąbania drewna czy wymachiwania nim dla zrobienia wrażenia. Wyznaczywszy czeladnikowi kowalskiemu serię ćwiczeń blokowania, parowania i atakowania, pokazał Randowi, jak posługiwać się mieczem. Nie chodziło o dzikie wymachiwania i cięcia, o jakich myślał Rand, lecz o gładkie ruchy, przechodzące jeden w drugi, jak w tańcu.

— Samo poruszanie ostrzem nie wystarcza — powiedział Lan — choć niektórzy tak uważają. Bardzo ważna, być może najważniejsza, jest przy tym myśl. Oczyść swój umysł, pasterzu. Pozbądź się wśzelkiej nienawiści, czy strachu. Spal te uczucia. A wy dwaj też posłuchajcie. Przyda się to wam także we władaniu toporem, łukiem, włócznią, maczugą czy nawet gołymi dłońmi.

Rand wpatrywał się w niego.

— Płomień i pustka — powiedział ze zdziwieniem. O to ci właśnie chodzi, prawda? Mój ojciec mnie tego uczył.

Strażnik obdarzył go zupełnie nieczytelnym spojrzeniem.

— Trzymaj swój miecz tak, jak ci pokazałem, pasterzu.

W ciągu godziny nie mogę zrobić z brudnonogiego wieśniaka szermierza, ale może cię uchronię przed rozpłataniem sobie nogi.

Rand westchnął i wycelował przed sobą trzymany oburącz miecz. Moiraine obserwowała go z obojętną twarzą, ale następnego wieczoru kazała Lanowi kontynuować lekcje.

Wieczorny posiłek był zawsze taki sam jak obiad i śniadanie: chleb, ser i suszone mięso, tyle że wieczorem popijali go herbatą, a nie zwykłą wodą. Po kolacji Thom starał się ich zabawić. Lan nie pozwalał bardowi grać na harfie lub flecie bo — jak wyjaśniał Strażnik — lepiej było nie wywoływać poruszenia w okolicy, ale bard żonglował i opowiadał legendy „Marę i Trzech Głupich Króli”, albo którąś z setek opowieści o Anli Mądrym Doradcy, czy też coś pełnego bohaterskich wyczynów, jak „Wielkie Polowanie na Róg”, wszystkie jednak Zawsze kończyły się radosnym powrotem do domu.

Mimo że wszędzie dookoła panował spokój, że wśród drzew nie pojawiały się trolloki a na niebie draghkary, Randowi zdawało się, iż cały czas sami utrzymują napięcie, a szczególnie wtedy, gdy groziło im obsunięcie się w zapomnienie.

Stało się to tego ranka, gdy Egwene przebudziła się i zaczęła rozplatać swój warkocz. Rand zwijał właśnie koc i obserwował ją kątem oka. Każdej nocy, po zgaszeniu ogniska, wszyscy kładli się pod kocami z wyjątkiem Egwene i Aes Sedai. Obydwie kobiety zawsze odchodziły gdzieś na bok i rozmawiały ze sobą godzinę lub dwie, a wracały, gdy już wszyscy spali. Egwene rozczesywała włosy — policzył, że pociągnęła po nich grzebieniem sto razy — podczas gdy on siodłał Obłoka i troczył torby oraz koc do jego grzbietu. Po chwili schowała grzebień, rozpuściła luźno włosy na ramionach i naciągnęła na głowę kaptur.

— Co ty robisz? — zapytał zaskoczony.

Spojrzała na niego z ukosa i nie odpowiedziała. Uświadomił sobie, że odzywa się do niej po raz pierwszy od dwóch dni, od tamtej nocy w jaskini na brzegu Taren, ale mimo to mówił dalej.

— Całe życie czekałaś, żeby móc zaplatać włosy w warkocz, a teraz rezygnujesz z tego? Dlaczego? Bo ona swoich nie zaplata?

— Aes Sedai nie zaplatają włosów — odpowiedziała zwięźle. — Chyba, że tego sobie życzą.

— Nie jesteś Aes Sedai. Jesteś Egwene al’Vere z Pola Emonda, a kobiety z Kręgu nieźle by się uśmiały, gdyby cię teraz zobaczyły.

— Niech cię nie obchodzą sprawy Kręgu Kobiet, Randzie al’Thor. A ja będę Aes Sedai. Jak tylko dojadę do Tar Valon.

Parsknął.

— Jak tylko dotrzesz do Tar Valon. Po co? Wyjaśnij mi to, na Światłość. Nie jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności.

— Ty sądzisz, że Moiraine Sedai jest Sprzymierzeńcem Ciemności? Naprawdę? — Obeszła go i stanęła naprzeciwko z zaciśniętymi pięściami, jakby chciała go uderzyć. — Po tym, jak uratowała naszą wieś? Po tym, jak uratowała twego ojca?

— Nie wiem, kim ona jest, ale kimkolwiek by była, nie ma to nic wspólnego z pozostałymi Aes Sedai. W legendach... — Wydoroślej wreszcie, Rand! Zapomnij o bajkach i otwórz, oczy.

— Moje oczy wdziały, jak zatapiała prom! Może temu zaprzeczysz? Jak już sobie coś wbijesz do głowy, to się tego nie pozbędziesz, nawet jak ci ktoś powie, że próbujesz stanąć na wodzie. Gdybyś nie była taką oślepioną Światłością idiotką, to byś zobaczyła...!

— Ja jestem idiotką? To pozwól, że ci coś powiem, Randzie al’Thor! To ty jesteś najdurniejszym, najbardziej...

— Czy chcecie obudzić wszystkich w promieniu dziesięciu mil? — zapytał Strażnik.

Stojąc tak z otwartymi ustami i starając się znaleźć jakieś obraźliwe słowo, Rand uświadomił sobie, że krzyczał. Oboje zresztą krzyczeli.