Выбрать главу

— Domyślam się, że mogłaby coś takiego zrobić — powiedział oschle Thom. Spojrzał na Moiraine idącą w przedzie obok Lana, upewnił się, że go nie słyszy i mówił dalej. — Łza jest największym portem nad Morzem Burz, a Kamień Łzy to nazwa strzegącej go fortecy. Mówi się, że Kamień był pierwszą twierdzą zbudowaną po Pęknięciu świata i przez cały ten czas nigdy się nie rozpadł w gruzy, choć niejedna armia usiłowała do tego doprowadzić. Zgodnie z jednym z Proroctw Kamień Łzy nie rozpadnie się, dopóki nie dojdzie do niego Lud Smoka. Inne z kolei twierdzi, że Kamień nigdy się nie rozpadnie, dopóki Smok nie schwyci swą dłonią Miecza Którego Nie Można Dotknąć.

Thom wykrzywił twarz.

— Upadek Kamienia będzie jednym z głównych dowodów na to, że Smok narodził się na nowo. Oby Kamień stał, póki ja nie zamienię się w proch.

— Miecz, którego nie można dotknąć?

— Tak się to nazywa. Nie wiem nawet, czy to naprawdę jest miecz. Ale cokolwiek by to było, spoczywa w Sercu Kamienia, głównej cytadeli fortecy. Nikt prócz Wielkich Władców Kamienia nie może tam wchodzić, a oni nigdy nie mówią. co jest w środku. A w każdym razie nie bardom.

Rand zmarszczył brew.

— Kamień nie upadnie, dopóki Smok nie zawładnie mieczem, ale jak mógłby tego dokonać? Czyżby Smok miał być Wielkim Władcą Kamienia?

— Nie ma na to większej szansy — wyjaśnił mu z poważną miną bard. — W Łzie nienawidzi się wszystkiego, co jest Związane z Mocą, jeszcze bardziej niż w Amador, a Amador to twierdza Synów Światłości.

— No to jak może się spełnić Proroctwo? — spytał Rand. — Sam bym wolał, aby Smok nigdy się nie narodził na nowo, ale nie widzę sensu w przepowiedni, która nie może się spełnić. Wydaje się, że to opowieść, która zmusi ludzi, by myśleli, że Smok nigdy się powtórnie nie narodzi. Czy nie jest tak?

— Zadajesz mnóstwo pytań, chłopcze — powiedział Thom. — Proroctwo, które spełnia się bez trudu, nie byłoby wiele warte, prawda?

Nagle jego głos złagodniał.

— Ale co tam, dojechaliśmy, gdziekolwiek byśmy byli.

Lan zatrzymał się przy drewnianym ogrodzeniu, które nie różniło się niczym od tych, jakie mijali po drodze i wepchnął ostrze swego sztyletu między dwie deski. Nagle wydał pomruk satysfakcji, pociągnął i cały kawał ogrodzenia odsunął się jak brama. Zresztą, jak się zaraz okazało, istotnie była to brama, choć taka, która otwierała się tylko z jednej strony. Tak przynajmniej należało sądzić, gdy Lan odsunął sztyletem metalową zasuwę.

Moiraine natychmiast weszła przez nią, prowadząc za sobą klacz. Lan nakazał innym pójść w jej ślady, sam wszedł ostatni i zamknął za sobą bramę.

Płot krył podwórzec oberży. Rand usłyszał krzątaninę i szczęk naczyń w kuchni, najbardziej jednak zadziwiła go wielkość budynku: zajmował dwa razy tyle powierzchni, co oberża „Winna Jagoda” i miał cztery piętra więcej. Ponieważ zapadał już zmierzch, co najmniej połowa okien była oświetlona. Nie mógł Się nadziwić, że do jednego miasta przybywa aż tyle ludzi z zewnątrz.

Gdy tylko pojawili się na dziedzińcu, w ogromnych, łukowatych wrotach stajni stanęło trzech mężczyzn w brudnych fartuchach. Jeden z nich, żylasty, jedyny, który nie trzymał wideł w rękach, wyszedł do nich, machając ramionami.

— Ej, wy tam! Tędy nie wolno wchodzić! Musicie wejść od frontu!

Dłoń Lana powędrowała znów do sakiewki, ale w tym samym momencie z oberży wybiegł jeszcze jeden człowiek, swą tuszą mocno przypominający pana al’Vere. Nad uszami sterczały mu kępy włosów, a śnieżnobiały fartuch obwieszczał wyraźnie, że jest to właściciel oberży.

— Wszystko w porządku, Mutch — powiedział. — Wszystko w porządku. Spodziewałem się tych gości. Zajmij się zaraz ich końmi. I to dobrze.

Mutch posępnie potarł czoło, a potem skinął w stronę swych towarzyszy. Rand oraz pozostali pośpiesznie zdjęli sakwy i koce z grzbietów koni. Oberżysta zwrócił się tymczasem do Moiraine. Złożył głęboki ukłon i przemówił do niej z szerokim uśmiechem.

— Witajcie, pani Alys. Witajcie. Cieszę się, że was widzę, panią i pana Andra. Naprawdę bardzo się cieszę. Tęskniliśmy do prześwietnych rozmów z wami. To szczera prawda. Muszę powiedzieć, że bardzo się martwiłem, żeście pojechali na wieś. To znaczy, chciałem rzec, że pogoda zupełnie powariowała, tej nocy wilki wyły pod samym murem.

Nagle klepnął się dłońmi po okrągłym brzuchu i potrząsnął głową.

— Ja tu tak gadam, zamiast zabrać was do środka. Chodźcie, chodźcie. Na pewno jesteście spragnieni ciepłej strawy i wygodnego posłania. A tutaj są one najlepsze w całym Baerlon.

— Możemy też wziąć gorącą kąpiel, prawda, panie Fitch? spytała Moiraine.

Egwene wsparła jej słowa żarliwym — „O, tak!”

— Kąpiel? — powiedział oberżysta. — A jakże, najlepsza i najgorętsza w całym Baerlon. Chodźcie. Witajcie w „Jeleniu i Lwie”. Witajcie w Baerlon.

14

„Jeleń i lew”

Tak jak to zapowiadały dźwięki rozlegające się na dziedzińcu karczmy, w jej wnętrzu panował ogromny hałas. Podróżnicy z Pola Emonda weszli za panem Fitchem bocznymi drzwiami i od razu zmieszali się z przemieszczającym v obie strony sznurem mężczyzn i kobiet ubranych w długie fartuchy, niosących w górze tace z jedzeniem i piciem. Posługacze rzucali na odczepne jakieś krótkie przeprosiny, ale żaden ani na chwilę nie zwolnił kroku. Jeden z nich przyjął pośpieszne rozkazy pana Fitcha i natychmiast gdzieś pobiegł.

— Obawiam się, że oberża jest przepełniona po same krokwie — powiedział oberżysta. — We wszystkich oberżach w mieście jest tak samo. Wraz z zimą mieliśmy... cóż, odkąd się ociepliło na tyle, że ludzie mogli zejść z gór, jesteśmy zupełnie zalani, tak, to właściwe słowo, zalani przez ludzi z kopalń i hut, a wszyscy opowiadają jakieś straszne historie. O wilkach i jeszcze gorsze. Takie rzeczy, które ludzie opowiadają, kiedy przez całą zimę są odcięci od świata. Mamy tylu gości, że już chyba nikogo nie przyjmiemy. Ale wy się nie bójcie. Może tu trochę tłoczno, ale zrobię co mogę dla pani i pana Andra. I, oczywiście, dla waszych przyjaciół.

Przyjrzał się z ciekawością Randowi i pozostałym, wyjąwszy Thoma, ich ubrania zdradzały, że są wieśniakami, a z kolei Thom w swym płaszczu barda również wydawał się dziwnym towarzyszem podróży pani Alys i pana Andra.

— Zrobię, co będę mógł, na pewno dobrze tu wypoczniecie.

Rand wpatrywał się w otaczający ich rejwach i próbował nie dać się podeptać, choć posługaczom jakoś udawało się nie wpadać na niego. Myślał o panu al’Vere i jego żonie, którzy potrafili sami dać sobie radę z obsługą w oberży „Winna Jagoda”, czasem tylko prosząc o niewielką pomoc swe córki.

Mat i Perrin z zainteresowaniem wodzili wzrokiem po sali, z której dochodziły ich fale śmiechu, śpiewów i jowialnych okrzyków powitalnych, rozbrzmiewających za każdym razem, gdy otwierały się drzwi wejściowe. Strażnik mruknął, że spróbuje się czegoś wywiedzieć i z ponurym wyrazem twarzy zniknął za wahadłowymi drzwiami, wchłonięty przez falę rozbawienia.

Rand pragnął pójść za nim, ale jeszcze bardziej tęsknił za kąpielą. Chętnie by pogadał i pośmiał się z tamtymi ludźmi, rozumiał jednak, że bardziej docenią jego obecność, gdy będzie czysty. Mat i Perrin najwyraźniej podzielali te odczucia, ten pierwszy nawet drapał się ukradkiem.

— Panie Fitch — powiedziała Moiraine. — Wiem, że w Baerlon są Synowie Światła. Czy możemy spodziewać się kłopotów?

— Ależ proszę się nie martwić, pani Alys. Oni tylko znowu dokazują po swojemu, twierdzą, że w mieście jest jakaś Aes Sedai.