– Jesteście letnikami, nie miejscowymi, prawda? a tu był mój Heimat, proszę pana… Mój prawdziwy, rodzinny dom. Na górze była mała facjatka i tam był mój pokoik. Biały. Z małym balkonem – oznajmiła, podnosząc głowę i patrząc w stronę, gdzie z dziurawego dachu sterczał przechylony komin, a dalej było już tylko niebo. – Dach był z gontu – dodała. – z mojego okna widziałam całe jezioro. A od strony drogi była weranda. Siadywali na niej mój ojciec i dziadek. Werandy też nie ma… Czy pozwoli mi pan zobaczyć dom od środka? Chciałam go pokazać córce i wnukowi, bo sama go doskonale pamiętam. Widzę go. Widzę nawet czerwone wino na werandzie – dodała.
Nie było żadnej werandy, a dzikie wino w pełni lata było zielone. Ale Jan miał uczucie, że ona widzi nawet lekką jak obłok smugę dymu z dziadkowej fajki.
– Tak, chodźmy do środka – powiedział grzecznie. Teresa i mała Ewa ruszyli za nimi. Jan nie miał pojęcia, dlaczego odczuł potrzebę złożenia obietnicy:
– Dopiero remontujemy dom. Ale zrobię wszystko tak, jak pani mówi. Facjatka… biały pokoik z balkonikiem na piętrze… weranda i dzikie wino. Czerwona dachówka… może być? Bo o gonty trudno.
Przytaknęła ruchem głowy i usiadła na podsuniętym, koślawym krześle. Jej córka i wnuk przysiedli na polowym łóżku.
– Mieszkamy teraz w Kolonii. Mój syn ma tam fabrykę. Jest prezesem – powiedziała z dumą stara kobieta.
Jan zrozumiał, że daleko odeszła od małego domku w niewielkiej pruskiej wiosce, ale chciała go pokazać córce i wnukowi. Wojna oszczędziła jej rodzinę, a los był łaskawy. Mimo to pragnęła, aby bieda, z której wyszła, była ładniejsza.
– W tej wsi była karczma, kowal, rymarz, poczta, posterunek policji…
– Już tego nie ma. Nic tu nie ma. Zdemolowali. Rozkradli – powiedział Jan. – Bo tutaj był PGR – dorzucił, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
– Tutaj wszyscy utrzymywali się z roli i z rybołówstwa. Żyli dostatnio, naczelnik poczty jeździł samochodem, a my bryczką. Nie śmierdziało, bo szamba były kryte. Jezioro było uregulowane i pływały boje – ciągnęła Niemka, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno.
– Jezioro teraz samo dba o siebie – powiedział Jan, lecz ona nie zrozumiała.
Zapadło milczenie i stara Niemka wciąż patrzyła na jezioro, przez okno z pękniętą szybą, poprzez obojętne na zmiany ustroju malwy i zmurszały płot. Jej córka i wnuk rozglądali się po pustym, zniszczonym pokoju, z dwoma krzesłami, polowym łóżkiem i kulawym stołem. Z sitowia, które wypełzało z dziur w suficie, wyszedł pająk i pracowicie tkał kolejną sieć.
– Zrobię kawy – zaproponowała Teresa i stara Niemka zrozumiała, gdyż odparła:
– w moim wieku nie piję kawy. I nie podróżuję. Chciałam tylko zobaczyć to wszystko przed śmiercią.
– Aberrrr Grrrossmutterrrr… – powiedział twardym niemieckim akcentem jej wnuk i Jan pomyślał, że ten miękki zaśpiew w jej wymowie pochodzi zapewne z tego jeziora, z szumu ptasich skrzydeł, z aksamitnego trzepotania ciem, zanim spłoną w żarze żarówki.
Jej córka przez cały czas nie odzywała się, uśmiechała się tylko niepewnie i nieśmiało i Jan poczuł z nią powinowactwo dusz.
Gdy odjeżdżali, Teresa z Janem i małą Ewą jeszcze długo machali im dłońmi na pożegnanie, stojąc na drodze, na którą wyszedł też miejscowy sąsiad.
– Ło matko… oni tu wrócą, wrócą, wrócą, ale już nie będą takie grzeczne – zamruczał chłop, a Jan pomyślał, że nie chce mu się tłumaczyć meandrów skomplikowanej geopolityki.
W domu, na polowym łóżku, leżała niewielka, skórzana damska torebka. Znalazła ją mała Ewa.
– o rany, patrz… zostawili – powiedziała Teresa i otworzyła misterny zamek.
– Nie ruszaj – powiedział Jan, ale już było za późno. Z torebki wypadł gruby zwitek niemieckich banknotów i jakieś dokumenty.
– Chryste, ale szmal – westchnęła Teresa. – Ile by można za to kupić?
– Dużo – odparł Jan. – u nas bardzo dużo. u nich pewnie mniej.
Teresa z kolejnym głębokim westchnieniem wepchnęła zwitek z powrotem. Przez moment jakby się wahała, ale po chwili zatrzasnęła zameczek, a torebkę odłożyła wysoko na starą szafę.
– Cukierków tam nie ma – powiedziała z żałosnym uśmiechem.
W Janie coś drgnęło i na moment odżyła w nim dawna fascynacja siłą, z jaką Teresa kochała życie i tą wybuchową mieszanką jej zalet i wad.
Byli ciekawi, kiedy Niemcy wrócą po pozostawioną, bezcenną torebkę. Nazajutrz rano, gdzieś koło szóstej, gdy jeszcze spali, obudziło ich hamowanie auta, ostre, z rozpaczliwym piskiem opon, a potem przyciszone głosy. Malwy za oknem częściowo je tłumiły, a poranny śpiew ptaków i słaba znajomość obcego języka utrudniały zrozumienie słów. Ale jedno z nich było oczywiste i pojęła je nawet Teresa: – Polizei.
To słowo wypowiedział obcy, gruby głos, z pasją, z niechęcią, z wrogością. Jan domyślił się, że pochodzi on od milczącej wcześniej, zażywnej kobiety w średnim wieku, tej, z którą poczuł powinowactwo dusz. „Powinowactwa dusz nie istnieją”, uświadomił sobie nagle.
Podszedł cicho do okna.
– i co zrobi policja? w dodatku to ich policja, nie nasza. Jak udowodnisz, że zostawiliśmy to właśnie tutaj? – pytała stara, siwa Niemka.
– Gdy ich nie postraszysz, nigdy nie oddadzą. Widziałaś ten ich brudny zlew? i te szklanki po musztardzie, z których piją herbatę? – z naciskiem przekonywała córka.
– Nie wyglądali na takich – szepnęła stara dama.
– Ostrzegali nas, że oni tu wszyscy kradną, pamiętasz?
– To letnicy. Chyba wykształceni.
– Ale nędzarze jak reszta, a ja mam tam wszystkie nasze marki i paszporty! i twoje dokumenty z Prus! – mówiła zażywna kobieta. Jej głos kłócił się z jej nieśmiałym wyrazem twarzy.
Jan sięgnął po torebkę, a potem wziął ze stołu wizytówkę: Adela Schnittke – Köln. Nieogolony, w zmiętej piżamie nie pierwszej świeżości, wyszedł na drogę, podnosząc obie ręce tak wysoko jak wcześniej stara Niemka, gdy krzyczała: „Ich habe keine prezent!” w jednej ręce trzymał torebkę, w drugiej wizytówkę.
Niemcy stali na drodze, koło auta i patrzyli, jak ku nim idzie. Wyciągnął dłoń z torebką, która od razu znalazła się w rękach kobiety o grubym głosie. I wcale się nie zdziwił, gdy ta najpierw dyskretnie ją uchyliła, a dopiero potem obdarzyła go niepewnym, spłoszonym, miłym uśmiechem. Jan bez słowa podał wizytówkę starszej pani.
– To było dla pana – powiedziała ona.
Wzruszył ramionami i schował do kieszeni mały, kremowy kartonik.
„Czy ona nie rozumie, że chcę o niej zapomnieć?”, pomyślał, ale nie był pewny, czy chce. Znał doskonale ich muzykę. W jej dziwnej perfekcyjności krył się romantyzm, czasem nawet sentymentalizm. „Polifonia”, pomyślał. „Polifonia jest bardzo ludzka”.
– Danke schön – powiedziała energicznie zażywna Niemka w średnim wieku. Trzasnęli drzwiami auta tak mocno, że bociany z gniazda u sąsiadów poderwały się do lotu.
Chłop z sąsiedztwa podszedł wolno do płotu i spytał ciekawie:
– Dali chociaż marki? Albo paczkę z prezentami? Dom sprzedali cztery lata później, gdy Ewa miała dziesięć lat. Na facjatce już bielał mały pokoik, a późną jesienią nowa, drewniana weranda czerwieniła się od dzikiego wina. Pieniądze za dom wzięli jego rodzice. „Teresa je przepuści, a i tak musimy wam pomagać”, powiedziała matka.
– Kto go kupił? – pyta Ewa, oglądając przypiętą do ojcowskiego biurka malutką, niewyraźną fotografię.
– Naprawdę kupiła go Frau Schnittke. Zatelefonowałem do niej. Ale prawo nie pozwalało Niemcom kupować w Polsce domów i ziemi, więc oficjalnie nabyła go jej polska kuzynka.
– i Frau Schnittke tam teraz mieszka?
– Frau Schnittke musiałaby mieć dziś sporo ponad sto lat. Myślę, że przyjechała tam może raz albo dwa, obejrzała z dołu pokoik na facjatce, bo pewnie już nie dała rady wyjść na poddasze, schody były zbyt strome. Może posiedziała na werandzie, jak siadywali jej dziadek i ojciec, a potem wróciła do siebie, do Kolonii i umarła. Może jej dzieci sprzedały ten dom, bo tylko dla niej miał on wartość, wartość pamięci. Dla nich była to mała mazurska rudera. Nie wiem. Jeśli jutro masz iść do pracy, to idź spać. Ja też idę rano na pocztę.