– Jakie kobiece sprawy? – parska Teresa. – Nazwijże to po ludzku.
– Nie będziesz mogła mieć dzieci, bo przeziębisz sobie kobiece sprawy – powtarza dobitnie matka.
– Jajniki! Przeziębię jajniki, tak? o to ci chodzi?
– Nie mówię o takich świństwach. Nie jesteś lekarką, żeby używać takich paskudnych słów. Ale wiesz co? Już rozumiem, dlaczego dziewczyny źle się teraz prowadzą: z powodu majtek. To, co nosisz, jest tak pomyślane, żeby odsłaniać, a tamte nosiło się dla zdrowia i przyzwoitości. Dla kobiecych spraw. I dlatego kobiety nie miały problemów z rodzeniem dzieci, a dziś je mają. I puszczają się, żeby pokazać te majtki, bo tamte nie były do pokazywania, o, nie, wręcz przeciwnie. Barchanowe majtki to była wstydliwa, ale zdrowa kobieca sprawa.
– z czego się śmiejesz, mamo? – pyta kapryśnie Złotko.
– Tak sobie, z niczego – mówi Teresa i nagle przypomina sobie, jak zobaczyła kiedyś Ewę w stringach. Dwa czarne paski, które niczego nie zakrywały. „Tak, tak”, myśli teraz z zimną furią. „Mama miała rację. Te majtki wymyślono dla pokazywania, nie dla przyzwoitości. To przez nie Ewa zaszła w ciążę nie wiadomo z kim”.
Złotko pyka pilotem i na ekranie telewizora w szybkim tempie zmieniają się obrazy. Jak zwykle gdzieś jest wojna, a gdzieś płoną lasy. Lawiny błota spadły na małą alpejską miejscowość. Powódź w Chinach. Seryjny morderca schwytany w Anglii. Zorganizowana grupa pedofilów odkryta dzięki Internetowi. Piętnastolatek zabił ojca w Nowej Hucie.
– Daj Polsat. Zaraz będą Kiepscy. Przynajmniej się człowiek pośmieje, bo w życiu nie ma nic do śmiechu – wzdycha Teresa, sadowi się wygodnie w fotelu z miską czipsów w zasięgu ręki i wzdycha z zadowoleniem.
Ferdek Kiepski wypowiada kolejną kwestię, niewidzialna widownia wybucha śmiechem, a Teresa razem z nią. Teresa zawsze ulega niewidzialnej widowni i czasem się zastanawia, dlaczego jeszcze nikt nie wymyślił sitcomu, w którym zamiast śmiechu słychać będzie plącz. Miło byłoby popłakać sobie wspólnie z tyloma nieznanymi ludźmi i wiedzieć, że im też jest w życiu ciężko.
Kolejne zdanie Kiepskiego zagłusza hałas z ulicy i Złotko biegnie do okna, by je zamknąć.
– Tir. Zajechał wielki żółty tir i stanął przed naszym domem.
– Pewnie do sąsiadów. Jak znam życie, to znowu kupili nowe meble. Wszyscy kupują nowe meble, tylko nie my – oznajmia Teresa. Jest wściekła, bo niewidzialna widownia kona ze śmiechu, a ona nie wie, o co chodzi. Tir wszystko zagłuszył.
– Do nas, bo wysiadł jakiś chłopak i tu idzie – mówi Złotko.
– Zawsze jak oglądam coś ciekawego, to albo dzwoni listonosz, albo telefon, albo puka sąsiadka, żeby pożyczyć soli. Co za świństwo.
Teresa ciężko wstaje z fotela. Fotel przed telewizorem ma dwadzieścia parę lat i siedzisko okręcone sznurkiem, gdyż elastyczne pasy dawno popękały. W głównej poduszce Teresa wysiedziała potężne wgłębienie. „Czego chce od nas jakiś tirowiec?”, myśli bez ciekawości. Nagle, gdy jest już blisko drzwi, czuje w okolicy serca wilgotny chłód: „Ewa? a jeśli stało się coś złego i ten chłopak idzie nas zawiadomić? Ewa…” – Kto tam? – pyta przez zamknięte drzwi. To nie są czasy, aby otwierać drzwi bez pytania. Mądrzy ludzie barykadują się dziś w mieszkaniach i nie wychodzą bez potrzeby. – Kto tam? – powtarza z biciem serca.
– Ja do Ewy – mówi obcy, młody głos.
– Po co? – pyta Teresa z nagłą ulgą. Zatem to nie jest posłaniec złych wieści.
– Nie wiem. Nie wiem, po co – mówi gniewnie obcy głos. – Chcę ją zobaczyć.
Teresa uchyla drzwi i patrzy uważnie na młodego mężczyznę. „Całkiem dorzeczny”, myśli. „A jeśli to on? Ojciec dziecka?”
Na wszelki wypadek na jej usta wpełza niepewny, zachęcający uśmiech.
– Nie wiemy, gdzie jest, ale przecież wróci. Musi wrócić. Nie ma gdzie iść. Nie ma takiego miejsca, do którego mogłaby pojechać na zawsze.
– Urodziła? – pyta równie niepewnie chłopak.
– Nie wiem – odpowiada Teresa i nagle czuje, jak na jej twarz i dekolt występuje rumieniec. „Nawet nie wiem, czy już urodziła. Panie Boże, wybacz… Znowu się pocę. Bo mi wstyd. A może to klimakterium? Tak wcześnie? Nie mam nawet czterdziestu pięciu lat i już przestaję być prawdziwą kobietą? Kurwa… Kurwa… Kurwa! To wszystko z nerwów!”
– A co pana obchodzi, czy urodziła? – warczy i już chce zamknąć drzwi, lecz nieznajomy wsuwa stopę i blokuje je.
– Nie odejdę. Muszę wiedzieć. Gryzie mnie to. „To koniec”, myśli Teresa. „Koniec Kiepskich. Zawsze mam pecha”.
– Gryzą to pchły – mówi pojednawczo, choć z irytacją. – a może to właśnie ty? – dorzuca nagle poufale i z nadzieją. „Niech będzie tirowiec, niech będzie byle kto, byle był”, myśli, patrząc na niego z podejrzliwą czujnością.
– Tak, to ja – odpowiada on chmurnie.
Jest. Jest światło i cień. W lesie.
– Ono, las nie jest mnóstwem pojedynczych drzew – stwierdza Ewa ze zdumieniem. – Te drzewa tworzą coś całkiem nowego, jakąś inną, nową całość.
Po raz pierwszy dostrzega, że korony drzew łączą się w górze i obejmują z czułością, tworząc szczelny baldachim, pod którym rozkłada się cień. Inne splatają się nawzajem korzeniami, a odchylają ku górze i słońce poprzez ich gałęzie penetruje uważnie każdy kawałek ziemi. Pająki rozsnuwają cienkie lub grubsze sieci, a bluszcze i powoje zszywają drzewa w jedną materię.
Ewa wchodzi głębiej i las ją zewsząd otacza, otula bezpiecznym płaszczem. Las mówi do niej szumem poruszających się swobodnie liści, skrzypieniem gałęzi, posapywaniem kretów ryjących pod ziemią nowe korytarze, cichym skradaniem się niewidocznych stworzeń, których ruch wprawia w drżenie krzewy, krzaczki i suche igły.
Las na nią patrzy, niemal dotyka ją swoim spojrzeniem. Jest bliskie i zarazem obce. Bliskie, bo Ewa czuje się bezpiecznie, a razem z nią bezpieczne jest Ono. Obce – gdyż Ewa nic nie wie o lesie. Nie umie nazwać drzew, które w nim rosną – poza białopienną brzozą. Szpilkowe czy liściaste – nie zna ich imion. „Imię zbliża, bez imienia pozostajemy obcymi”, myśli ze smutkiem. Nie rozróżnia rosnących tu krzewów, leśne runo jest zielone i miękkie, ale też nieznane, a śpiew gałęzi i konarów, który rozlega się dookoła, jest piękne, lecz niezrozumiały.
– Ono, gdy już dorośniesz, musisz zrozumieć i nazwać las. Nie wystarczy po nim chodzić, trzeba go wołać po imieniu, wtedy być może odpowie – mówi Ewa, a jej głos odbija się od szorstkich pni.
Niektóre drzewa rzucają cień, inne przepuszczają przez gałęzie słońce, a niekiedy rozstępują się, robiąc miejsce jasnej polanie. Światło i cień.
– Mój dom tkwi w wiecznym cieniu – uświadamia sobie Ewa. – Nawet słońce mu nie pomaga.
Nagle Ewa wyczuwa jakiś ruch. Jeszcze nie widzi, kto jest jego sprawcą, ale odwraca się z niepokojem. To nie jest wiatr ani zwierzę przemykające wśród krzewów, nie jest to też człowiek wędrujący lasem. Ruch czai się w głębokim cieniu, w gęstej kępie splątanych drzew i krzewów. Jest w nim coś boleśnie bezsensownego, jakby ktoś albo coś szarpało się w pełnym przerażenia milczeniu. Ewa wchodzi w cień i rozchyla gałęzie. Na jednym z drzew, wysoko, w metalowej pętli wisi sarna, z nienaturalnie skręconą głową i bezradnie zwisającymi nogami. Wypukłe oczy patrzą na Ewę w panicznym strachu i widać, że ból przyćmiewa je białawą mgłą, która z wolna nasuwa się na szeroko rozwarte jasnobrązowe źrenice.
– Aaaaaaa… – z ust Ewy wyrywa się jęk. Nie jest w stanie dosięgnąć sarny i poluźnić pętli. Może tylko zawrócić w stronę wsi i tam prosić o pomoc.
Milcząc, aby Ono nie wyczuło, co ujrzała, Ewa próbuje ciężko biec, podtrzymując wielki brzuch obydwiema rękami.
Kobieta, która dała jej klucze do domku, siedzi na swoim podwórku z rękami złożonymi na podołku i patrzy na drogę. Widok Ewy rozjaśnia jej spojrzenie, ale dziewczyna czuje, że nie ma w tym sympatii, lecz zadowolenie, że w monotonii piaszczystej drogi coś zaczęło się dziać. Kobieta uśmiecha się zachęcająco.