Aldo i Adalbert udali się do kuchni, gdzie krzątała się Maria wraz z pomocnicami. Ryby, które przynieśli, wzbudziły wielki podziw kobiet.
- Chodźcie - rzekła Maria - przedstawię wam młodą parę.
- Najpierw musimy się przebrać - odparł wesoło Aldo. Już mieli wyjść, kiedy znów usłyszeli głos Marii:
- Byłabym zapomniała! Jest tu Herr Professor Schlumpf, który chciałby się z wami spotkać, żeby porozmawiać o wykopaliskach. Cale życie poświęcił tej sprawie. Mieszka tutaj. Powiedziałam mu, żeby przyszedł się z wami spotkać dziś wieczór.
- Dobrze pani zrobiła! - odparł Adalbert, myśląc coś dokładnie przeciwnego. - To może być pouczające doświadczenie: rozmowa o archeologii przy dźwiękach akordeonu, wśród tyrolskich przyśpiewek i pijackiego bełkotu! - rzucił do Aida, kiedy wchodzili do swoich pokoi.
- Znasz się na tym?
- Epoka żelaza? Co nieco o tym wiem, ale to nie moja specjalność.
- Jeśli zaczniesz opowiadać brednie, dźwięki orkiestry i ogólna wrzawa zagłuszą twoje słowa.
- Ja nigdy nie opowiadam bredni - żachnął się Adalbert, lecz szybko dodał: - Może jednak masz rację...
Profesor Werner Schlumpf z Uniwersytetu Wiedeńskiego wyglądał dokładnie tak, jak w powszechnym mniemaniu powinien wyglądać stary uniwersytecki profesor: był niski, nieco nerwowy, miał wąsy, bródkę i okulary, a jego siwiejące włosy zaczynały porzucać miejsce w okolicach „wysokiego czoła". Lewą brew przecinała mu blizna.
Cechowały go ponadto nienaganne maniery i uprzejmość.
Zamieniwszy z kolegą po fachu grzeczne powitanie, zajął miejsce przy stole, gdzie przyjaciele siedzieli już przy kawie i cygarach. Jedno z nich zostało zaoferowane profesorowi wraz ze sznapsem podanym z wielkim namaszczeniem przez samego Georga. Profesor wychyliwszy kilka kieliszków, wbił przenikliwe spojrzenie w Morosiniego, który od chwili ujawnienia swego książęcego pochodzenia, zdawał się Schlumpfa szczególnie interesować.
- Nie jest pan chyba archeologiem? - zagadnął. - Arystokraci przeważnie nie imają się żadnej pracy.
- Muszę pana wyprowadzić z błędu. Jestem antykwariuszem, a moja pasja są stare klejnoty.
- Ha! Zaczynam rozumieć, lecz się obawiam, że pobyt w Hallstatt może pana rozczarować, wszystkie cenne przedmioty znalezione w grobowcach odkrytych po roku 1846 w okolicy kopalni soli w górach, znajdują się obecnie w Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. Niektóre z nich zostały tutaj, w naszym małym, lokalnym muzeum, ale nie te najważniejsze. W każdym razie, jest więcej niż pewne, że nie uda się panu natknąć na cokolwiek, co by było na sprzedaż...
- Nie mam takiego zamiaru - odparł Morosini z rozbrajającym uśmiechem. - Interesują mnie tylko kamienie szlachetne, a przybyłem tu po to, by dotrzymać towarzystwa przyjacielowi, Adalbertowi Vidal-Pellicorne'owi.
Profesor zrobił obrażoną minę.
- Popełnia pan wielki błąd, pogardzając naszymi klejnotami. Są wykonane z najczystszego złotego kruszcu, a niektóre z nich są rzadkiej urody. Świadczą o zaawansowanej kulturze. Ludu, który tu się osiedlił, nie można identyfikować z Celtami, tak jak sądzono na początku, to raczej kultura iliryjska. Musiała mieć związek z Siginami zajmującego się na tym terenie handlem, o czym wspomina
Herodot. Lud ten osiedlał się w pobliżu wielkich szlaków bursztowych, solnych i handlu żelazem. Koniecznie musi się pan udać do wieży Rudolfa, aby zwiedzić nekropolię, której najstarsze grobowce dowodzą, że pierwotnie kultywowano tu zwyczaj spopielania zmarłych.
Nie ulegało wątpliwości, że uczony był szczęśliwy, iż trafił na neofitę. Zapomniawszy o koledze po fachu, zaczął wykład, nie pozwalając Adalbertowi, pomimo jego rozpaczliwych wysiłków, ani na chwilę dojść do słowa. Rozbawiony Aldo podał się regułom tej gry, słuchając starego profesora z uwagą.
Nagle jego wzrok pobiegł w stronę kontuaru, gdzie pojawił się potężnie zbudowany mężczyzna, który zaczął się zbliżać do Georga Braunera zajętego wycieraniem szklanek.
Fotograficzna pamięć natychmiast pozwoliła Morosiniemu przywołać poprzednie wcielenie nieznajomego: to on niezapomnianego wieczoru w operze eskortował tajemniczą damę ukrytą za czarnymi koronkami. Wtedy miał na sobie rodzaj węgierskiej liberii, z czarnymi wyłogami i srebrnym szamerunkiem.
Zniecierpliwiony głos profesora Schlumpfa sprowadził Aida na ziemię.
- Pan mnie słucha, książę?
- Ależ słucham, proszę mi wybaczyć! A więc powiada pan...?
Boże, jak trudno było znosić tego starego gadułę! Na szczęście Adalbert, widząc, że dzieje się coś ciekawego, pospieszył z pomocą.
- Herr Professor, nie ukrywam, że rytuały pogrzebowe w Hallstatt zawsze były dla mnie niejasne. Nie ulega wątpliwości, że w ciągu wieków wojownicy przeszli od spopielania do grzebania...
- To z pewnością wpływy celtyckie.
- Dlaczego w niektórych grobach znaleziono zwęglone fragmenty szkieletów?
Tym razem udało się odwrócić uwagę profesora i Aldo mógł się oddać obserwacji. Nieznajomy przy barze pociągał piwo z kufla, rozmawiając z karczmarzem, ale po chwili skończył, pożegnał się i skierował do wyjścia.
- Przepraszam na chwilę! - rzucił Aldo, gdyż żadna siła nie była w stanie go powstrzymać od ruszenia za nieznajomym.
Torując sobie drogę wśród rozbawionego tłumu, w samą porę dotarł do placyku, na który wychodziły okna oberży - obiekt jego zainteresowań właśnie skręcił w prawo w zaułek. Tak też uczynił Aldo. Zapadła już noc i książę potrzebował chwili, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Kiedy dotarł do końca zaułka, potknął się o schody. Nastawił uszu, by zgadnąć, czy nieznajomy wchodzi, czy schodzi, ale nie usłyszał żadnych odgłosów. Zrezygnowany Aldo musiał zawrócić.
Po powrocie do oberży udał się na poszukiwanie Brau-nera, ale ten zniknął jak kamfora.
Korzystając z faktu, że obok przeciskała się Maria z tacą pełną kufli piwa, Aldo zagadnął ją o męża. Odparła, że mąż zszedł do piwnicy, żeby odszpuntować beczkę. Księciu nie pozostało nic innego, jak wrócić do kompanów, którzy nadal toczyli spór w kwestii rytuałów pogrzebowych w Hallstatt. Nie przeszkodziło to jednak profesorowi zagadnąć księcia, gdzie, do diabła, tak długo się podziewał.
- Byłem w swoim pokoju - łgał Aldo bez zająknienia. -Musiałem wziąć aspirynę, bo od tego hałasu i piwa zaczęła boleć mnie głowa.
- Nasze piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło i lepiej by pan zrobił, wychodząc na dwór, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. To najlepsze lekarstwo, dobre na wszelkie dolegliwości. Nasze góry to raj dla zdrowia, a wy, mieszkańcy zadymionych miast, powinniście częściej korzystać z tego dobrodziejstwa.
Przecież już dawno udowodniono dobroczynne działanie...
Morosini otworzył usta, żeby zaprotestować; nazwanie jego ukochanej Wenecji rozpostartej na lagunie zadymionym miastem było jawnym nadużyciem, lecz w ostatniej chwili zmilczał. Tymczasem stary gaduła rozpoczął kolejny wykład, wzmacniając się co jakiś czas kilkoma sznapsami. Minęła długa godzina, zanim wyciągnął z kieszonki marynarki wielki, srebrny zegarek na łańcuszku i spojrzawszy na niego, uznał, że czas udać się na spoczynek. Ale najpierw umówił się na kolejne spotkanie z „szanownymi kolegami" - po zaaplikowaniu sobie tylu kieliszków wódki nie odróżniał już antykwariusza od archeologa - w celu zaprowadzenia ich na miejsce wykopalisk z samego rana.