- Bogu niech będą dzięki! Oddycha!
Podniósł ją i zaniósł na szezlong ukryty pod poprzewracanymi krzesłami.
Adalbert pośpiesznie usuwał piętrzące się przeszkody.
- Poszukam czegoś na opatrunek; bardzo krwawi.
- Lekarza! - jęknął Aldo, szukając wzrokiem pomocy.
- Lekarz zaraz tu będzie! - zapewnił burmistrz. - Już posłałem po niego. Ale dlaczego pan nie powiedział, że zna pannę Kledermann? Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi pani hrabiny von Adlerstein, jej babki, której rodzina pochodzi z tych stron...
- Jeszcze do wczoraj nie wiedziałem, że tu przebywa - odparł Morosinini - i gdybym jej nie spotkał... przypadkowo dziś po południu, nadal bym o tym nie miał pojęcia.
- Obawiała się czegoś? - spytał burmistrz.
- Nic mi o tym nie wiadomo - przezornie odparł książę.
Burmistrz, z sumiastymi, rudymi wąsiskami i przysadzistą sylwetką, wyglądał na poczciwca, lecz Aldo uznał, że ostrożność nie zawadzi i sam postanowił zadawać pytania.
- Czy podejrzewa pan, kto mógł popełnić tę straszną zbrodnię? To istna masakra, tyle ofiar!
- Niestety, nie... Biedny Mateusz, biedna Mariettą! Tacy porządni ludzie! Uciekinierzy z Węgier, którymi pani hrabina się zaopiekowała. Zawsze mnie intrygowało, że zamieszkali tu ze swoją córką, biedną, niezrównoważoną dziewczyną, która nigdy się nie pokazywała i uważała się za księżniczkę. Ale... właśnie... przecież tu są tylko trzy ofiary...
- Czyżby zniknęła? Może się schowała? Kiedy wpadli zabójcy, musiała być przerażona.
- Na górze nie ma nikogo! - rzucił Adalbert, niosąc alkohol, watę i bandaże.
Ale ani, on ani Aldo nie zdążyli udzielić Lizie pierwszej pomocy, gdyż właśnie nadszedł lekarz. W iście górskim stroju przypominał Wilhelma Telia. Zbadawszy ranę, wykonał prowizoryczny, lecz skuteczny opatrunek, po czym oznajmił, że zabiera ranną do swego gabinetu, by wyciągnąć kulę.
- Prowadzi pan klinikę? - spytał Morosini zaniepokojony.
Doktor spojrzał na księcia z niechęcią.
- Jeśli mówię, że zabieram chorą do siebie, to znaczy, że mam wszystko, co trzeba, by operować. Opiekuję się całym okręgiem górskim i górnikami. Wśród nich często zdarzają się wypadki. Będę ją reanimować.
- Ale dlaczego jest ciągle zemdlona? - spytał Adalbert zaniepokojony, że Liza nadal leży bez czucia. - To silna, wysportowana dziewczyna...
- Widzę z tyłu głowy wielkiego guza. Musiała się uderzyć, spadając ze schodów.
Kilka chwil później Liza powróciła do świata żywych. Otworzywszy z trudem oczy, jęknęła:
- Elza... Oni porwali Elzę...
Część druga
Trzy kroki w przeszłość...
Rozdział ósmy
Wiadomość
To, co się wydarzyło w domu nad jeziorem, przypominało kryminał. Około dziesiątej, kiedy Liza odprowadziła Elzę do pokoju, żeby pomóc jej się położyć, a Mateusz układał w szafie strzelby po dokonaniu ich szczegółowego przeglądu, Marietta, która zaczęła gasić lampy, usłyszała wzywający ją głos płaczącej kobiety. Myśląc, że któraś sąsiadka ma kłopoty, bez wahania i nawet nie pytając męża o zdanie, otworzyła zaryglowane drzwi i wtedy... została brutalnie wepchnięta do środka przez czterech zamaskowanych i uzbrojonych osobników ubranych na czarno.
Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie: widząc, że Mateusz sięga po strzelbę, jeden z napastników powalił go ciosem siekiery. Marietta zaczęła krzyczeć, ale została uciszona jednym strzałem. Bandyci zaczęli przeszukiwać pomieszczenie. Liza, słysząc podejrzane odgłosy, postanowiła zejść na dół. W ręku trzymała wyciągnięty pistolet, gotowa strzelić, ale wtedy dosięgła ją kula bandyty.
- Po co strzelasz, baranie? - rzucił drugi opryszek wyglądający na szefa bandy. - Szukamy biżuterii, a wkrótce nie będzie tu nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze pytania!
- Przecież jest jeszcze ta wariatka! Ona nam wszystko wyśpiewa! Chodźmy na górę!
Dopadli do schodów, na których leżała Liza wyglądająca na zemdloną. Nagle zebrała wszystkie siły i przezwyciężając, ból chwyciła bandytów za nogi. Jeden z nich upadł, ale drugi zdzielił dziewczynę kolbą pistoletu. Cios był tak silny, że Liza straciła przytomność. Zanim to się jednak stało, zdążyła zobaczyć, jak jeden z bandytów wywleka Elzę z pokoju.
- Nic więcej nie widziałam... bardzo się o nią boję - wyszeptała Liza dwie godziny później, kiedy z zabandażowanym ramieniem, z którego doktor usunął kulę, znalazła się w jednym z pokoi u Marii Brauner wraz z oberżystką, Adalbertem i Aldem. - Ci ludzie szukali klejnotów i gotowi ją torturować, żeby z niej wyciągnąć informację, gdzie je chowa. .. Ale ona o niczym nie wie!
- Jak to? - zdziwił się Morosini. - Powiedziała mi pani, że oprócz srebrnej róży opal jest jej najdroższym klejnotem. Czyżby nie miała do niego dostępu?
- Do róży tak. Co do opalu, mogła go założyć, jeśli wyraziła takie życzenie, lecz sama wolała nie wiedzieć, gdzie jest schowany. Proszę nie zapominać, że ona sądzi, iż jest arcyksiężną! Boże, co oni z nią zrobią?
- Nie wydaje mi się, żeby coś jej groziło w tej chwili -oznajmił Adalbert. - Przecież ci ludzie uważają ją za wariatkę.
- Tak powiedział jeden z nich..,
- Jeśli mają choć trochę rozumu, najpierw będą starali się ją uspokoić. Dopiero potem zaczną zadawać pytania. Dlatego ją porwali, a nie zabili od razu.
- A co się z nią stanie, kiedy stwierdzą, że o niczym nie wie?
- Lizo, proszę! - przerwał jej Aldo, ujmując dłoń dziewczyny. - Musi pani myśleć o sobie i odpocząć. Frau Brauner się panią zaopiekuje...
- Co do tego może być pan spokojny - przytaknęła oberżystką. - Na razie nie możemy nic zrobić. Pan burmistrz zadzwonił na policję do Ischl. Policja przyjedzie jutro rano, ale niełatwo będzie trafić na ślady. Rybak Hans pływa po jeziorze przy każdej pogodzie i widział barkę odbijającą od brzegu, która wkrótce zniknęła mu z oczu w gęstej mgle. Chyba odpłynęła w stronę Steg... No, Fraulein Liza! Pora spać!... A panowie niech teraz wyjdą.
Kiedy wszyscy wstali i podeszli do drzwi, Morosini usłyszał wołanie:
-Aldo!
Liza pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Musiała być bardzo przejęta.
- Tak, Lizo?
Tym razem to ona szukała dłoni księcia i ścisnęła ją, rzucając mu błagalne spojrzenie.
- Babcia!... Trzeba ją ostrzec... i czuwać nad nią! Kiedy do bandytów dotrze, że niczego nie wydobędą z zakładniczki, pomyślą o babce.
Aldo, przejęty widokiem niepokoju na szczupłej twarzy, pochylił się, by złożyć pocałunek na palcach zaciśniętych na jego dłoni.
- Ma pani rację, idę do niej!
- Niech pan nie plecie głupstw! Trzeba poczekać na statek i na pociąg - zaniepokoiła się Liza.
- Pani raczy chyba żartować! - wtrącił Adalbert. - Ile jest kilometrów do Steg drogą nad jeziorem? Około ośmiu. Kiedy już się tam dostaniemy, z pewnością znajdziemy jakiś środek transportu, aby pokonać dziesięć ostatnich kilometrów. A jeśli nie, resztę trasy przejdziemy na piechotę.
- Dwadzieścia kilometrów? - nie dawała za wygraną Liza.
- Niech nas pani nie traktuje jak starców, moja droga! Kilka godzin marszu dobrze nam zrobi. Idziesz Aldo?
- Tak. Jeszcze jedno, Lizo! Jak się nazywa pani biedna przyjaciółka? Jak brzmi jej prawdziwe nazwisko?
- Elza Hulenberg. Dlaczego pan pyta?
- Później pani powiem!
Aldo udał się do pokoju, wymyślając sobie od kretynów. Czy to możliwe, że on, taki dumny ze swej pamięci, nie połapał się, kiedy Liza opowiadała mu historię Elzy? Czy do tego stopnia był zafascynowany byłą sekretarką, że nie skojarzył faktów? Po ich rozmowie miał wrażenie, że coś mu umknęło, lecz nie wiedział co. A przecież to było takie proste!