- Czy podjąłeś już jakąś decyzję? - spytał, pokonując ciemny park.
- Owszem. Wrócimy tu za dwie godziny. Liza obiecała, że drzwi do kuchni będą otwarte.
- A co z psami? Zapomniałeś o psach!
- Nie wspomniała o nich. Może ich nie spuszczają, kiedy zapraszają gości? Będziemy czujni.
* * *
Środki ostrożności polegały na tym, że obaj wspólnicy po powrocie do hotelu zamówili dwa półmiski zimnych mięs pod pretekstem, że kolacja u hrabiny była zbyt skromna, a do tego butelkę wina - dla większej wiarygodności. Prawie cała zawartość butelki zniknęła w umywalce.
Godzinę później, zamieniwszy smokingi na ubrania bardziej odpowiednie na nocną wyprawę, dyskretnie opuścili hotel i żwawym krokiem udali się nad brzeg rzeki, gdzie Aldo zaparkował swój nowy samochód.
Następnie ukryli go w zagajniku, gdzie wcześniej schowali też amilcara, i ruszyli dalej na piechotę. Każdy niósł paczuszkę z mięsem w kieszeni płaszcza. Na szczęście, ten środek ostrożności okazał się zbyteczny: nigdzie nie było śladu psów, a w budynku - żadnych świateł.
Pozbywszy się ciężaru, ostrożnie skierowali się w stronę kuchni. Drewniane drzwi otworzyły się bezszelestnie pod naciskiem dłoni Morosiniego.
- No i jak się spisałam? - usłyszeli stłumiony głos Lizy. - Pomyślałam nawet o tym, żeby posmarować tłuszczem zawiasy.
Ujrzeli siedzącą na taborecie Lizę. Miała na sobie spódnicę z lodenu, sweter z golfem i sportowe buty. Wyglądała jak Mina.
- Dobra robota - wyszeptał książę. - Ale to nierozsądne. Jeszcze pani całkiem nie wyzdrowiała, a my chcieliśmy tylko, by nam pani pokazała pokój Aleksandra.
- Chyba nie zamierzacie go... zabić? - spytała zaniepokojona, gdyż w zazwyczaj ciepłym i nieco gardłowym głosie księcia usłyszała lodowaty pogłos.
Ale zduszony śmiech Adalberta ją uspokoił.
- Za kogo nas pani bierze? Z pewnością nie zasługuje na nic lepszego, ale my chcemy go tylko porwać.
- Porwać Aleksandra? Ale po co?
- Aby go zawieźć w spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy go wybadać, z dala od ciekawskich uszu i oczu - odparł Aldo. - Nie ukrywam, że liczyliśmy na pani pomoc w tym względzie.
- Jest stara siodlarnia, ale znajduje się zbyt blisko stajni. Najlepszy byłby domek ogrodnika... Tylko że hrabiego nie ma w pokoju...
- A gdzie się podział?
- Pewnie szwenda się w parku. Uwielbia nocne przechadzki. Nawet w Wiedniu. Babcia o tym wie i nigdy nie spuszcza psów, kiedy on tu jest. Całe szczęście, że nie wpadliście na niego, bo pewnie zacząłby wzywać pomocy.
- Nie miałby szans, a według mnie to nawet lepiej, że jest na zewnątrz.
- Park jest wielki. Jak zamierzacie go znaleźć w środku nocy?
Adalbert, któremu zaczęły ciążyć powieki, westchnął.
- To z pewnością z powodu odniesionej rany pani wybitna inteligencja nie obejmuje całokształtu sytuacji. Otóż wcale nie będziemy go szukać. Będziemy na niego czekać. Ma pani sznur?
Liza sięgnęła po sznur leżący na pobliskiej ławie, zamknęła kuchnię i poprowadziła mężczyzn przez ciemny dom do wielkiej bramy wejściowej, w której cieniu można było łatwo pozostać niezauważonym.
- Trochę dziwna ta mania spacerowania - zauważył Vidal-Pellicorne. - Zwłaszcza gdy pogoda wcale nie sprzyja temu, by patrzeć w gwiazdy.
- Oczywiście, że nie, ale to wygodne - mruknął Aldo przez zęby. - Dobry sposób, by skontaktować się ze wspólnikami. Ale cicho sza! Zdaje się, że coś słyszę!
W tej chwili rozległy się na żwirowej alejce wyraźne kroki. W mroku pojawił się czerwony punkt zdradzający żarzące się cygaro, które po chwili palacz odrzucił na ziemię. Równocześnie przyśpieszył kroku i wkrótce w ciemności zamajaczyła jego niewyraźna sylwetka.
Pięść Aida dosięgnęła go jak pocisk z katapulty. Gołozieny trafiony w podbródek padł na ścieżkę jak martwy.
- Dobry cios! - ucieszył się Adalbert. - Zwiążmy go i zabierzmy!
- Musicie go zakneblować! - rzuciła Liza, podając chustkę i szalik zwinięte w kulę.
Morosini cicho się zaśmiał.
- Robi pani postępy na ścieżce zbrodni, moja droga Lizo! A teraz, czy mogłaby nas pani poprowadzić?
Liza chwyciła lampę i rzekła:
- Tędy! Ale uprzedzam, to dość daleko, a nie mam noszy...
- Będziemy go nieśli na zmianę - odparł Aldo, zarzucając sobie wielkie, bezwładne ciało na grzbiet.
Po dobrych dziesięciu minutach dotarli do rzędu niskich budynków ukrytych w głębi parku pod drzewami. Liza otworzyła drzwi, podkręciła płomień w lampie i weszła do dość obszernego domku, w którym piętrzyły się narzędzia ogrodnicze. Postawiła lampę na stole roboczym. W tym czasie panowie pozbyli się ciężaru i bez zbytnich ceregieli położyli hrabiego na klepisku. Aleksander jęknął. Najwidoczniej odzyskiwał świadomość.
Aldo kucnął przy nim i wyciągnąwszy z kieszeni rewolwer, podetknął mu go pod nos.
- Ponieważ mamy do pana kilka pytań, zdejmiemy knebel, ale uprzedzam, jeśli tylko zacznie pan krzyczeć, będę zmuszony, z wielką przykrością, okazać się bardzo nieprzyjemny!
- I tak nikt pana nie usłyszy, drogi Aleksandrze - dodała Liza. - Dlatego dobrze radzę, niech pan odpowiada na pytania tych dżentelmenów tak spokojnie, jak to tylko możliwe. To jedyna szansa, aby udowodnił pan swój talent dyplomatyczny.
A zatem, czy dobrze się rozumiemy? Żadnych krzyków?
Więzień przytaknął ruchem głowy.
Adalbert odwinął szalik zaciśnięty na ustach hrabiego, podczas gdy Aldo obserwował, nie bez zaskoczenia, nowe wcielenie swej dawnej sekretarki. Liza przypominała teraz zimną, zdeterminowaną i bezwzględną mścicielkę.
Podobne wrażenie musiał odnieść Golozieny, gdyż nie tylko nie krzyczał, ale z trudem wyartykułował:
- Lizo... i pani przeciwko mnie?
- Traktuję pana tak, jak, mam nadzieję, zostaną potraktowani ci, którzy porwali Elzę Hulenberg i wymordowali jej służących. - Ja również...?
- Jeśli pan nie należy do spisku - wtrącił Morosini - co pan robił w nocy z szóstego na siódmego listopada w willi kupionej na nazwisko Hulenberg, i to zaraz po wyjściu ze spotkania z hrabiną w Rudolfskrone, które chciał pan zachować w tajemnicy?
Spojrzenie, jakie więzień rzucił swemu oskarżycielowi, zdradzało paniczny strach, ale trwało tylko przez mgnienie oka. Prawie natychmiast jego ciężkie powieki opadły, a na twarzy pojawił się wyraz zaciętej determinacji.
- Możecie mnie zasypywać tymi swoimi pytaniami, i tak nic wam nie powiem...
Rozdział dziewiąty
W domku ogrodnika
Oświadczenie hrabiego spowodowało minutę ciszy.
Pierwszy odezwał się Adalbert:
- Postawa iście rzymska, mój drogi! - parsknął. - Lecz wątpię, czy uda się panu długo w niej wytrwać.
- Nic mnie nie zmusi do zmiany zdania!
- To się jeszcze okaże. Mój przyjaciel Morosini i ja od sprawy liściku, który pan tak skwapliwie podłożył pani von Adlerstein, jesteśmy, jak by tu rzec, bardziej nerwowi.
Aleksander zaprzeczył ze wściekłością.
- To nie ja podrzuciłem ultimatum!
- Ponieważ nie chce pan odpowiadać na nasze pytania, nie będziemy pytać, czyja to sprawka, i przyjmiemy, że to pan jest autorem tego podarunku. Przyjmiemy też, że jest pan jednym z autorów podwójnego morderstwa w Hallstatt oraz porwania i przetrzymywania niewinnej kobiety. A więc będziemy pana traktować jak winnego, co może być wielce nieprzyjemne.
- Nikogo nie zabiłem! Za kogo mnie bierzecie? Myślicie, że dokonałem morderstwa na zlecenie?