Выбрать главу

– Chyba nie powinieneś czekać na dworze na autobus – powiedziała Claire. – Odwiozę cię do szkoły.

Noah, ponury i zgarbiony, nie odpowiedział. Nabrał na łyżkę kolejną porcję płatków Cheerios i wsunął do ust. Miał czternaście lat, a wciąż jadł jak dwulatek – rozlewając mleko i krusząc grzanki. Nie patrzył na nią, zupełnie jakby napotkanie jej wzroku miało oznaczać spojrzenie w oczy Meduzy. Co za różnica, czy patrzy, czy nie, pomyślała smutno. Mój najdroższy syn zamienił się w kamień.

– Odwiozę cię do szkoły, Noah – powtórzyła.

– Nie trzeba. Pojadę autobusem. – Wstał, chwycił plecak i deskorolkę.

– Ci myśliwi nie widzą, do czego strzelają. Przynajmniej włóż pomarańczową czapkę, żeby cię nie wzięli za jelenia.

– Wyglądam w niej kretyńsko.

– Możesz ją zdjąć w autobusie. Włóż tylko na razie. – Z półki zdjęła zrobioną na drutach czapeczkę i podała synowi.

Spojrzał na czapkę, a potem w końcu przeniósł wzrok na nią. W ciągu ostatniego roku urósł kilkanaście centymetrów, więc byli teraz tego samego wzrostu. Gdy mierzyli się wzrokiem, żadne nie miało przewagi. Ciekawa była, czy Noah tak samo wyraźnie zdaje sobie sprawę z ich nowej fizycznej równości. Niegdyś mogła go przytulać, a on odwzajemniał jej uścisk. Teraz dziecko zniknęło, miękkie ciało stwardniało, obrósł mięśniami, twarz nabrała nowej wyrazistości.

– Proszę – powiedziała, wciąż trzymając czapkę w wyciągniętej dłoni.

W końcu westchnął, wziął czapkę i nacisnął ją na ciemne włosy. Powstrzymała uśmiech. Rzeczywiście wyglądał głupawo.

Ruszył już ku drzwiom, gdy zawołała:

– A buzi na do widzenia?

Z wymownym spojrzeniem odwrócił się, cmoknął ją lekko w policzek i już go nie było.

Żadnych pieszczot, pomyślała ze smutkiem, patrząc za nim przez okno. Teraz ma dla mnie tylko pomruki, wzruszenia ramion i chwile niezręcznego milczenia.

Zatrzymał się pod klonem na końcu podjazdu, ściągnął czapkę i stał z rękoma wbitymi w kieszenie, skulony z zimna. Bez kurtki, jedynie w cienkiej szarej bluzie przy zaledwie kilku stopniach powyżej zera. Marznięcie było szpanem. Zwalczyła chęć, by wybiec za nim z kurtką.

Claire czekała tak do przyjazdu szkolnego autobusu. Jej syn wsiadł bez jednego spojrzenia za siebie. Widziała, jak idzie przejściem między siedzeniami i zajmuje miejsce koło jakiejś dziewczyny. Co to za dziewczyna? Nie znam teraz imion kolegów mego syna, pomyślała. Zajmuję już tylko malutki kącik w jego świecie. Wiedziała, że tak musiało się stać – to odsuwanie się, ta walka dziecka o niezależność – ale nie była do tego przygotowana. Przemiana była tak nagła, jakby pewnego ranka z domu wyszedł miły chłopczyk, a wieczorem powrócił ktoś obcy. Jesteś wszystkim, co mi zostało po Peterze. Nie mogę stracić także i ciebie.

Autobus odjechał.

Claire wróciła do kuchni i usiadła nad filiżanką wystygłej kawy. Dom wydawał się pusty i cichy, jakby wciąż w żałobie. Westchnęła i otworzyła miejscowy tygodnik, „Tranquility Garpttp” ORFTTOS ZWIERZYNY PŁOWEJ ZWIASTUJE DOBRE ŁOWY – widniał tytuł na pierwszej stronie. Polowanie rozpoczęto. Trzydzieści dni, by ubić jelenia.

Od strony lasu dobiegł ją kolejny strzał.

Odwróciła stronę, szukając kroniki policyjnej. Nie było tam jeszcze mowy o wczorajszych, związanych z Halloween rozróbach, ani o aresztowaniu siedmiu nastolatków, którzy zbyt daleko posunęli się w płatanych tego dnia figlach. Natomiast wśród doniesień o zaginionych psach i skradzionym drewnie opałowym, pod nagłówkiem „Wykroczenia”, widniało jej nazwisko: „Claire Elliot, lat 40, prowadziła samochód bez ważnego świadectwa kontroli technicznej”. Wciąż jeszcze nie zawiozła swojego subaru na przegląd, więc dzisiaj, by uniknąć kolejnych nieprzyjemności, będzie musiała wziąć furgonetkę. Z irytacją przewróciła kolejną stronę i czytała prognozę pogody – zimno i wietrznie, najwyższa temperatura parę stopni powyżej zera, możliwe przymrozki – gdy zadzwonił telefon. Wstała, by podnieść słuchawkę.

– Halo?

– Doktor Elliot? Mówi Rachel Sorkin z Toddy Point Road. Mam tu nagły wypadek. Elwyn właśnie się postrzelił.

– Co takiego?

– No wie pani, ten idiota, Elwyn Clyde. Wkroczył bez pytania na mój teren, ścigając jakieś biedne zwierzę. Zabił je zresztą. Piękną sarnę, dokładnie przed moim domem. Och, ci głupi mężczyźni i ich głupia broń.

– A co z Elwynem?

– Potknął się i strzelił sobie w stopę. Dobrze mu tak.

– Powinien pojechać prosto do szpitala.

– Z tym jest właśnie problem. Nie chce jechać do szpitala i nie pozwala mi wezwać karetki. Chce, żebym jego i sarnę odwiozła do domu. A na to ja się nie zgadzam. Więc co mam z nim zrobić?

– Bardzo krwawi? Usłyszała, jak Rachel woła:

– Hej, Elwyn! Elwyn! Krwawisz?

Po chwili Rachel znów podniosła słuchawkę.

– Mówi, że nic mu nie jest, chce tylko, żeby go odwieźć do domu. Ale ja go nie odwiozę, a już na pewno nie odwiozę tej sarny.

Claire westchnęła.

– Chyba przyjadę i zobaczę, co się da zrobić. Mieszka pani przy Toddy Point?

– Jakieś półtora kilometra za Skałami. Na skrzynce pocztowej jest moje nazwisko.

Mgła zaczynała opadać, gdy Claire skręciła w Toddy Point Road. Między pniami sosen przebłyskiwało jezioro Locust, nad którym mgła unosiła się jak para. Promienie słońca zaczynały się już przez nią przebijać, rzucając złote plamy na wodę. Po drugiej stronie, ledwo widoczny przez snującą się jeszcze mgłę, rysował się północny brzeg jeziora, zabudowany letnimi domkami, w większości zamkniętymi na zimę. Ich bogaci właściciele wrócili już do Bostonu lub Nowego Jorku, Claire jechała wzdłuż południowego brzegu, gdzie stały skromniejsze domy – niektóre z nich to po prostu dwuizbowe chatki, ukryte wśród drzew.

Minęła Skały – granitowe bloki, przy których miejscowe nastolatki kąpały się latem – i wkrótce dostrzegła skrzynkę na listy z nazwiskiem Sorkin.

Do domu prowadził wyboisty podjazd. Sam budynek stanowił dziwną, kapryśną konstrukcję, z przypadkowo dobudowywanymi pokojami i narożnikami wystającymi w niespodziewanych miejscach. Nad tym wszystkim, niby przebijający przez dach czubek kryształu, wznosiła się przeszklona wieżyczka. Do ekscentrycznej osoby pasuje ekscentryczny dom, a Rachel Sorkin należała do niezwykłych postaci Tranquility. Była to czarnowłosa kobieta o uderzającym wyglądzie, która raz w tygodniu pojawiała się w mieście, owinięta w fioletową pelerynę z kapturem. Ten dom pasował do kobiety w kapturze.

Przy schodkach prowadzących na ganek, tuż koło zadbanego ziołowego ogródka, leżała zabita sarna.

Claire wysiadła z furgonetki. Z lasu natychmiast wybiegły dwa psy i zastąpiły jej drogę, szczekając i warcząc. Pilnują zdobyczy, uświadomiła sobie.

Na ganku pojawiła się Rachel.

– Wynoście się stąd, cholerne zwierzaki! – wrzasnęła. – Do domu!

Złapała stojącą na ganku miotłę i zbiegła po schodkach, z rozwianymi długimi, czarnymi włosami, trzymając ją przed sobą jak lancę. Psy wycofały się.

– Ha! Tchórze! – rzuciła Rachel, szarżując na nie z miotłą, psy uciekły w las.

– Hej, zostaw w spokoju moje psy! – krzyknął Elwyn Clyde, który kulejąc, wyszedł na ganek. Elwyn stanowił znakomity przykład ślepej uliczki ewolucji: pięćdziesięcioletni kawał ciała, obciągnięty flanelą, skazany na starokawalerstwo. – Nie robią nic złego, pilnują tylko mojej sarny.

– Elwyn, mam dla ciebie nowinę. Zabiłeś to biedne stworzenie na moim terenie. Więc jest moje.