Выбрать главу

Próbował ją wspierać, ale Doreen nie myślała na tyle jasno, by sobie samej pomóc. Co parę miesięcy, gdy poziom jej gniewu osiągał punkt wrzenia, piła przez cały dzień. Później „pożyczała” sobie czyjś samochód i wyruszała na jedną ze swych słynnych przejażdżek na pełnym gazie. Ludzie w miasteczku wiedzieli, że gdy Doreen Kelly siada za kierownicą, lepiej trzymać się z dala od drogi.

W komisariacie Lincoln zostawił Floydowi papierkową robotę i zamknięcie Doreen. Przez dwie pary drzwi dzielących go od celi słyszał, jak żona domaga się adwokata. Zapewne powinien jakiegoś wezwać, choć nikt w Tranauility, ba, nikt aż po Bangor nie chciał jej reprezentować. Usiadł przy biurku i przeglądał wizytówki, szukając nazwiska jakiegoś prawnika. Kogoś, do kogo nie dzwonił już od dłuższego czasu. Kogoś, komu nie przeszkadza, gdy klient go przeklina.

Za dużo spadło na niego od samego rana. Odsunął od siebie wizytownik i przeczesał palcami włosy. Doreen wciąż wrzeszczała w celi. Wszystko to znajdzie się w tej wścibskiej „Gazette”, a potem przedrukują to gazety w Bangor i Portland, ponieważ cały cholerny stan Maine uważa, że sytuacja jest śmieszna i niezwykła. Szef policji w Tranauility aresztuje własną żonę. Znowu.

Sięgnął po telefon. Wybierał właśnie numer adwokata Toma Wileya, gdy ktoś zapukał do drzwi. Lincoln uniósł wzrok i ujrzał wchodzącą do gabinetu Claire Elliot. Odłożył słuchawkę.

– Cześć, Claire – powiedział. – Masz już nalepkę kontroli technicznej?

– Jeszcze nie zdążyłam się tym zająć. Ale nie przyszłam tu w sprawie samochodu. Chcę ci coś pokazać.

Położyła na biurku brudną kość.

– Co to takiego?

– Kość udowa.

– Co?

– Kość udowa. Chyba ludzka.

Przyglądał się pokrytej brudem kości. Jeden koniec był odłamany, a na reszcie widniały ślady zwierzęcych zębów.

– Gdzie to znalazłaś?

– U Rachel Sorkin.

– A skąd Rachel to miała?

– Psy Elwyna Clyde’a przyciągnęły to na jej podwórko. Nie wie skąd. Pojechałam tam rano, bo Elwyn postrzelił się w stopę.

– Znowu? – Lincoln wzniósł oczy do nieba i oboje wybuchnęli śmiechem. Jeśli każda wieś ma własnego błazna, to błaznem Tranquility był Elwyn.

– Wszystko z nim w porządku – powiedziała. – Ale ranę postrzałową należy chyba zgłosić.

– Uznajmy, że to zrobiłaś. Mam już całą teczkę na temat Elwyna i jego ran postrzałowych. – Wskazał krzesło. – A teraz opowiedz mi o tej kości. Czy jesteś pewna, że to ludzka?

Usiadła. Choć patrzyli sobie w oczy, czuł niemal namacalnie dzielącą ich barierę rezerwy. Było tak już od pierwszego spotkania, wkrótce po przybyciu Claire do miasta, gdy wezwano ją do skarżącego się na bóle brzucha więźnia, przebywającego w składającym się z trzech cel areszcie w Tranquility. Od początku budziła ciekawość Lincolna. Gdzie jest jej mąż? Dlaczego sama wychowuje syna? Nie odważył się jednak zadawać osobistych pytań, a ona nie zachęcała do bliższej znajomości. Zachowywała się sympatycznie, ale z rezerwą, i nie dopuszczała nikogo zbyt blisko. Szkoda, bo była ładną kobietą, niewysoką, lecz silną, z błyszczącymi oczyma i masą kręconych brązowych włosów, w których zaczynały pojawiać się pierwsze srebrne nitki.

Pochyliła się i oparła dłonie na biurku.

– Nie jestem żadnym ekspertem – powiedziała – ale nie wiem, od jakiego innego zwierzęcia mogłaby pochodzić ta kość. Sądząc po wielkości, wygląda na kość dziecka.

– Czy zauważyłaś tam jakieś inne kości?

– Przeszukałyśmy z Rachel podwórze, ale nic nie znalazłyśmy. Psy mogły ją przyciągnąć gdzieś z lasu. Będziesz musiał przeszukać cały rejon.

– Może pochodzić z dawnego indiańskiego miejsca pochówku.

– Niewykluczone. Ale czy i tak nie powinien jej zbadać specjalista? – Nagle odwróciła się i przechyliła głowę. – Co to za zamieszanie?

Lincoln zarumienił się. Doreen znów wrzeszczała w celi.

– Niech cię diabli wezmą, Lincoln! Ty bydlaku! Ty kłamco! Będziesz się smażył w piekle!

– Coś mi się wydaje, że ktoś cię nie lubi – zauważyła Claire.

Westchnął i przycisnął rękę do czoła.

– To moja żona.

W spojrzeniu Claire pojawiło się współczucie. Najwyraźniej znała jego problemy. Wszyscy w mieście je znali.

– Tak mi przykro – powiedziała.

– Hej, ty fajtłapo! – krzyczała Doreen. – Nie masz prawa mnie tak traktować!

Z wysiłkiem skupił uwagę na kości.

– Ile lat, twoim zdaniem, miała ofiara?

Ujęła kość i obróciła w rękach. Przez chwilę trzymała ją z szacunkiem, w pełni świadoma, że należała niegdyś do śmiejącego się, biegającego dziecka.

– Była młoda – mruknęła. – Chyba nie miała dziesięciu lat. – Odłożyła kość na biurko i dalej przyglądała jej się w milczeniu.

– Ostatnio nie zgłaszano zaginięcia żadnych dzieci – powiedział. – Te okolice są zamieszkane od setek lat i ciągle pojawiają się jakieś kości. Sto lat temu często młodo umierano.

Zmarszczyła brwi.

– Nie wydaje mi się, by to dziecko umarło z przyczyn naturalnych – rzekła cicho.

– Dlaczego tak sądzisz?

Wyciągnęła rękę, by włączyć lampkę na biurku. Podsunęła kość pod światło.

– Spójrz tutaj. Tyle na niej brudu, że trudno to dostrzec. Sięgnął do kieszeni po okulary – kolejny znak mijających lat i odchodzenia młodości. Nachylił się, usiłując dojrzeć to, co Claire wskazywała. Dopiero gdy paznokciem zdrapała górną warstwę, dostrzegł klinowate nacięcie. Był to ślad siekiery.

Rozdział 2

Gdy Warren Emerson w końcu odzyskał przytomność, stwierdził, że leży koło sterty drewna, a słońce świeci mu w oczy. W pamięci pozostał mu obraz cienia, srebrzystego szronu na trawie i na grudach ziemi. Rąbał drewno na opał, machając siekierą i rozkoszując się jej ostrym dźwiękiem w rześkim powietrzu. Słońce nie wyjrzało jeszcze zza sosny na podwórzu przed domem.

Teraz stało już wysoko nad drzewem, co oznaczało, że leżał tu już dłuższy czas – sądząc po słońcu, może nawet godzinę.

Warren powoli usiadł. Głowa go bolała, jak zawsze potem. Dłonie i twarz zdrętwiały z zimna; obie rękawiczki zsunęły mu się z dłoni. Obok zobaczył siekierę, wbitą głęboko w kawałek klonowego polana. Wokół leżało rozrzucone drewno – efekt całodziennego rąbania. Uświadomienie sobie tego wszystkiego trwało boleśnie długo. Zbierał myśli z wysiłkiem, jakby przyciągał je z wielkiej odległości, poszarpane i rozrzucone. Był cierpliwy; w końcu wszystko ułoży się w logiczną całość.

Wyszedł z domu wkrótce po świcie, by narąbać drewna na cały dzień. Rezultaty jego pracy widoczne były wokoło. Zdążył już niemal zakończyć poranne obowiązki, wbił jeszcze siekierę w ostatni kawałek drewna, gdy ogarnęła go ciemność. Upadł na stertę, dlatego zapewne część polan stoczyła się na ziemię. Miał mokrą bieliznę – zapewne zsikał się, jak to często bywało podczas ataku. Rzucił okiem w dół i zobaczył, że ma przemoczone dżinsy.

Na koszuli dostrzegł krew.

Chwiejnie podniósł się na nogi i powoli poszedł ku staremu domostwu.