Выбрать главу

Noah nie był jedynym skaterem w szkole średniej, ale zdecydowanie najlepszym. Dlatego dziewczęta nie spuszczały z niego wzroku, ignorując innych chłopców, śmigających obok po asfalcie. Ci chłopcy i tak tylko szpanowali, udawali prawdziwych skaterów, ubranych w ciuchy wprost z katalogu CCS. Mimo właściwego stroju – koszulek Birdhouse, butów Kevlar i tak obszernych spodni, że mankiety ciągnęły się po ziemi – byli tylko szpanerami z małego miasteczka. Nie jeździli na desce z chłopakami z Baltimore.

Zawracając, Noah dostrzegł błysk jasnych włosów na brzegu boiska. Przyglądała mu się Amelia Reid. Stała osobno, jak zwykle tuląc do siebie książkę. Amelia należała do tych dziewcząt, które wyglądały, jakby skąpały się w miodzie – tak była doskonała, taka złocista. Zupełnie inna od swych dwóch stukniętych braci, którzy nieustannie dokuczali mu w szkolnej stołówce. Nigdy dotąd Noah nie zauważyłby Amelia mu się przyglądała. Kolana pod nim zadrżały.

Wyskoczył w powietrze i lądując, wyrównał w ostatniej chwili. Uważaj, stary! Nie przeginaj! Śmignął w dół, na parking dla nauczycieli, zakręcił i z turkotem wjechał pod górę betonową pochylnią. Po jednej stronie biegła balustrada. Zrobił zwrot i wskoczył na nią. Byłby to wspaniały zjazd, wprost na sam dół… gdyby w tym momencie Taylor Darnell nie wkroczył na pochylnię tuż przed nim.

– Z drogi! – wrzasnął Noah, ale Taylor nie zareagował na czas.

W ostatnim momencie Noah zeskoczył z deski, padając na ziemię. Deska pognała dalej w dół balustrady i uderzyła Taylora w plecy.

Taylor odwrócił się gwałtownie.

– Co, do cholery?! – wrzasnął. – Kto to rzucił?

– Nie rzuciłem, stary – powiedział Noah, podnosząc się z ziemi. Dłonie miał rozdrapane, kolano mu pulsowało. – To był wypadek. Po prostu znalazłeś się na drodze. – Noah pochylił się, by podnieść deskę, która leżała kołami do góry. Taylor był w porządku. Był jednym z pierwszych, którzy przyszli się przywitać, gdy Noah osiem miesięcy temu przyjechał do miasteczka. Czasem nawet spędzali wspólnie popołudnia, pokazując sobie różne triki na desce. Dlatego też Noah był całkiem zaskoczony, gdy Taylor nagle go mocno popchnął.

– Hej! Hej, o co ci chodzi? – zapytał.

– Rzuciłeś nią we mnie!

– Wcale nie!

– Wszyscy widzieli! – Taylor zmierzył wzrokiem gapiów. – Widzieliście?

Nikt się nie odezwał.

– Mówię ci, że to był wypadek – powtórzył Noah. – Przykro mi, człowieku.

Od strony klas dobiegł ich śmiech. Taylor rzucił okiem na dziewczęta, zdał sobie sprawę, że przysłuchują się kłótni, i zrobił się czerwony.

– Zamknijcie się! – wrzasnął. – Głupie idiotki!

– Rany, Taylor – powiedział Noah. – O co ci chodzi? Pozostali skaterzy stali teraz wokół, trzymając deski i przyglądając się.

– Wiecie, dlaczego Taylor przechodził na drugą stronę? – zażartował jeden z nich.

– Dlaczego?

– Bo miał ptaszka w lasce!

Wszyscy się roześmieli, łącznie z Noahem. Nie mógł się powstrzymać.

Nie był przygotowany na cios, który padł jakby znikąd, trafiając w szczękę. Głową Noaha szarpnęło w tył, potknął się, cofając, i upadł na asfalt. Przez chwilę nie był w stanie się ruszyć. W uszach mu szumiało, wzrok stracił ostrość. Zaskoczenie ustąpiło szybko ślepej wściekłości. Był moim przyjacielem, a teraz mnie uderzył!

Niepewnie podniósł się na nogi i rzucił się na Taylora, waląc głową. Obaj upadli, Noah na wierzchu. Toczyli się po ziemi, okładając się pięściami, ale żaden nie był w stanie zadać rozstrzygającego ciosu. W końcu Noaliowi udało się przygwoździć do ziemi Taylora, ale czuł się, jakby przytrzymywał wściekłego kota.

– Noah Elliot!

Zamarł w miejscu, nie rozluźniając uchwytu na przegubach Taylora. Powoli obrócił głowę i zobaczył dyrektorkę, panią Cornwallis. Pozostałe dzieci wycofały się na bezpieczną odległość.

– Wstańcie! – rozkazała pani Cornwallis. – Obaj!

Noah natychmiast uwolnił Taylora i podniósł się na nogi.

Purpurowy z wściekłości Taylor wrzasnął:

– Popchnął mnie! On mnie popchnął, a ja próbowałem się bronić!

– To nieprawda! On mnie pierwszy uderzył!

– Rzucił we mnie deską!

– Niczym nie rzucałem, to był wypadek!

– Wypadek? Ty kłamco!

– Milczeć! – krzyknęła pani Cornwallis.

Na szkolnym boisku zapanowała pełna zdumienia cisza. Wszyscy wpatrywali się w dyrektorkę. Nigdy nie słyszeli, żeby podniosła głos. Była to dość sztywna, przystojna kobieta, nosząca kostiumy i buty na niskim obcasie, upinająca blond włosy w nienaganny kok. Odkrycie, że potrafi krzyknąć, było dla wszystkich objawieniem.

Pani Cornwallis odetchnęła głęboko i szybko odzyskała godność.

– Daj mi deskę, Noah.

– To był wypadek. Nie uderzyłem go.

– Przygwoździłeś go do ziemi. Widziałam to.

– Ale go nie uderzyłem!

– Daj mi ją! – Wyciągnęła rękę.

– Ale…

– W tej chwili!

Noah podszedł do leżącej kilka kroków dalej deski. Była już zużyta, jedną jej krawędź obklejała taśma izolacyjna. Dostał ją na trzynaste urodziny. Na spodzie dodał symbole – zielonego smoka, któremu z pyska bucha ogień – a na ulicach Baltimore, gdzie mieszkał, dotarł kółka. Kochał tę deskę, bo przypominała mu o wszystkim, co zostawił za sobą. O wszystkim, za czym wciąż tęsknił. Przez chwilę trzymał ją w dłoniach, a potem w milczeniu podał dyrektorce.

Wzięła ją z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

– Koniec z jeżdżeniem na desce na terenie szkoły – zwróciła się do pozostałych uczniów. – Macie dziś zabrać wszystkie deski do domu. Jeśli jutro jakąś zobaczę, zostanie skonfiskowana. Jasne?

W milczeniu pokiwali głowami.

– A ty za karę zostaniesz w szkole do wpół do czwartej.

– Ale ja nic nie zrobiłem!

– Pójdziesz teraz do mojego gabinetu. Posiedzisz tam i przemyślisz sobie to, co zrobiłeś.

Noah chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Wszyscy na niego patrzyli. Zauważył Amelię Reid, stojącą na brzegu bieżni, i zaczerwienił się z upokorzenia. W milczeniu, ze spuszczoną głową, poszedł za panią Cornwallis do szkoły.

Pozostali skaterzy rozstąpili się z ponurymi minami, pozwalając im przejść. Noah już się oddalał, gdy jeden z chłopców mruknął:

– Dzięki, Noah. Załatwiłeś nas wszystkich.

Najlepszym miejscem, żeby dowiedzieć się o wszystkim, co się dzieje w Tranquility, był bar „Monaghan’s Diner”. Codziennie w południe spotykali się tam członkowie Klubu Dinozaurów. Nie był to właściwie klub, ale gromadka sześciu czy siedmiu emerytów, którzy nie mając nic innego do roboty, gromadzili się na kawie u Nadine i przyglądali ciastkom pod plastikowymi przykrywami. Claire nie miała pojęcia, skąd wzięła się nazwa klubu. Przypuszczała, że żona jednego z emerytów, której dopiekła codzienna nieobecność męża, wykrzyknęła pewnego dnia coś w rodzaju: „Och, ty i te twoje dinozaury!” – i nazwa przyjęła się, jak to bywa z utrafionymi pomysłami. Członkami klubu byli wyłącznie mężczyźni dobrze po sześćdziesiątce. Nadine miała zaledwie pięćdziesiąt parę lat, ale była honorowym Dinozaurem, ponieważ pracowała za barem, znosiła kiepskie żarty staruszków i dym papierosowy.

Cztery godziny po znalezieniu kości udowej Claire zaszła do „Monaghan’s” na lunch. Dinozaury, dzisiaj w liczbie siedmiu, wszyscy w odblaskowych, pomarańczowych kamizelkach na flanelowych koszulach, zajmowali swe zwykłe miejsce – stołki przy barze po lewej, koło maszyny do robienia koktajli mlecznych.