– Moje, na przykład.
– Myślałem, że to pani była pielęgniarką, a on pacjentem… I to on właśnie potrzebuje pomocy i opieki.
– Jestem wyleczona z antysemityzmu. Dzięki A.A-S.
– A.A-S?
– „Anonimowym Antysemitom”. To grupa terapeutyczna, założona rzeź Philipa.
– Zadziwia mnie ten Philip – powiedziałem. – Nie wspominał o A.A-S.
– Nie powiedział panu o bardzo wielu sprawach. Nie mógł. Przeraził go pan tak, że całkiem stracił grunt pod nogami. Jest zupełnie nieswój.
– Och, to raczej ja powinienem czuć się nieswojo…
– W każdym razie po rozmowie z panem wyglądał strasznie. Poszedł do łóżka. Powiada, że się zbłaźnił. Myśli, że pan go nienawidzi.
– Dlaczego, u licha, miałbym go nienawidzić?
– Właśnie dlatego napisał ten list.
– I wysłał panią jako swego adwokata?
– Nie jestem oczytana, panie Roth. Szczerze mówiąc nie czytam prawie w ogóle. Kiedy Philip był moim pacjentem, to nie wiedziałam nawet o pana istnieniu, nie wspominając nawet o tym, że jest pan do niego taki podobny. Ludzie zawsze biorą go za pana, gdzie tylko pojedziemy. Wszyscy, tylko ja byłam taka głupia. Dla mnie on jest najważniejszą osobą, jaką spotkałam w życiu. Nie ma nikogo takiego jak on.
– Bez wyjątku? – spytałem bębniąc palcami po swojej piersi.
– On zamierza zmienić świat.
– W takim razie trafił do właściwego kraju. Każdego roku pojawia się tutaj paru ludzi, którzy obwołują się mesjaszami i nawołują ludzkość do skruchy. To znany fenomen… tutejsi psychiatrzy zwą go „jerozolimskim syndromem”. Większość z nawiedzonych naprawdę sądzi, że reprezentują Boga, lub też sami się za niego uważają. Pozostali twierdzą, że wstąpił w nich szatan. Philip z pewnością łatwo wczuje się w którąś z tych ról.
Żadne jednak moje opinie, choćby najbardziej pogardliwe i ironiczne w stosunku do niego, nie robiły na niej widocznego wrażenia, nie podkopywały jej niezłomnego przekonania o wyjątkowości tego oszusta. Może ona też uległa histerii stanowiącej element jerozolimskiego syndromu? Psychiatrzy powiedzieli mi parę lat wstecz, iż coś podobnego zdarza się również wśród chrześcijan-niektórzy wędrują po pustyni, twierdząc, że są reinkarnacją Jana Chrzciciela. Pomyślałem sobie: Jinx Chrzcicielka to właśnie jego zwiastunka, posłanka nowego mesjasza, w którym odnalazła cel swego życia.
– Żydzi – powiedziała patrząc wprost na mnie przerażająco naiwnymi oczami – są dla niego wszystkim. Myśli o nich dniami i nocami. Od kiedy zachorował na raka, swe życie poświęcił Żydom.
– A pani, wierząc mu bezgranicznie, także pokochała Żydów? – zapytałem.
Nic nie zdołałoby chyba jednak zmącić jej optymizmu i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może nakręciła się jakimś specyfikiem. Może brali coś oboje? Moje słowa wzbudzały tylko pobłażliwy uśmieszek na jej ustach – być może tajemnica tej parki kryła się po prostu w pigułkach jakiegoś „koksu”?
– Philipa kocham, o tak. Żydów…? Nie. Jinx zrobiła i tak dużo, żeby już nie nienawidzić Żydów, żeby ich nie oskarżać. Ale nie, nie mogę powiedzieć, żebym ich kochała i nie wiem, czy w ogóle ich pokocham. Wystarczy rzec tyle: ja, Jinx Posseski, jestem wyleczoną antysemitką.
– Jak to się stało? – spytałem, uważając teraz, iż jej słowa nie muszą być tak do końca niewiarygodne i najlepiej będzie dla mnie, jak uspokoję się i zacznę pilniej słuchać.
– Och, to długa historia.
– He trwało to… leczenie?
– Prawie pięć lat. Byłam zatruta antysemityzmem. Teraz sobie myślę, że to było skutkiem przepracowania. Nie winie wcale pracy, winie siebie… Jedno jednak muszę rzec o szpitalach onkologicznych: tyle tam bólu i cierpienia, aż trudno sobie wyobrazić. Kiedy ktoś zwija się z bólu, wtedy ma się ochotę wybiec z sali i krzyczeć: dlaczego nikt nie wynalazł na to lekarstwa? Ludzie nie mają pojęcia, zupełnie nie mają pojęcia, co to za ból. Ból jest potworny i każdy boi się śmierci. Rak to straszna choroba… Praca w szpitalu dla chorych na nowotwory to nie zajęcia w klinice położniczej. W klinice nigdy nie odkryłabym prawdy o sobie. Nie poznałabym samej siebie… Czy chce pan o tym słuchać?
– Jeżeli pani chce mi opowiadać… – odrzekłem. Tak naprawdę to pragnąłem dowiedzieć się, czemu ona kocha tego błazna.
– Starałam się pomóc ludziom w cierpieniach – podjęła. – Kiedy płakali, to brałam ich za ręce, tuliłam ich… Płakali i ja płakałam też. Pocieszałam ich, nie mogłam inaczej. Jakbym była ich zbawczynią. Ale nie byłam. I zaczęło mnie to dręczyć…
Nonsensownie radosny wyraz zniknął naraz z oblicza Jinx, zastąpiony teraz czułością. Podjęła po chwili:
– Tamci pacjenci… – głos miała teraz ciepły i cichy: głosik małego dziecka. – Patrzyli na mnie takimi oczami… – wzruszenie, jakie okazała, zaskoczyło mnie. Pomyślałem: jeżeli ona gra, to jest drugą Sarą Bemhardt.
– Patrzyli takim wzrokiem, szeroko otwartymi oczami… I chwytali, chwytali mnie za rękę…
Chciałam oddać im wszystko, ale nie mogłam dać im życia… Potem – dodała głosem smutniejszym i bardziej ponurym – zwyczajnie zaczęłam pomagać im w umieraniu. Próbować ulżyć im choć trochę w bólu.
Podawałam im środki znieczulające. Robiłam masaże. Robiłam wszystko. Robiłam wszystko dla swoich pacjentów. I nie chodziło tylko o pomoc medyczną… Grałam z nimi w karty, szmuglowałam dla nich marihuanę. Pacjenci byli dla mnie wszystkim. Pewnego dnia umarło troje z nich i powiedziałam do tego, który jeszcze żył: Cholera! Dłużej już nie zniosę tego pierdolonego umierania!
Jak radykalnie zmieniały się jej nastroje! Jedno słowo odwracało jej humor o sto osiemdziesiąt stopni – a w tym przypadku owym słówkiem była cholera. Powiedziała: cholera – i kipiała już brutalnością, tupetem, siłą, jakby dosłownie przed chwilą krew uderzyła jej do głowy. Nadal nie wiedziałem, co zauroczyło ją w nim, natomiast nie miałem już wątpliwości, co jego ujęło w niej: sprawa była jasna jak słońce. Równie osobliwe związki damsko-męskie opisywał swego czasu Strindberg, związki dziwaków z najbardziej kobiecymi kobietami. Sam teraz przyłapałem się na tym, że duszę w sobie pożądanie – pokusę, by wyciągnąć rękę i ująć dłonią jej pierś. Tak to już bywa, gdy ogień zapłonie w publicznym miejscu: pod solidną, lecz miękką piersią zapragnąłem poczuć moc tego serca.
– Wie pan – mówiła – nie mogłam znieść tego, jak postępuje się z nieboszczykami. „Czy zrobiłaś już z nimi porządek?” „Nie, ponieważ jeszcze nie przyszła rodzina”. „Do diabła z cholerną rodziną!
Zrób co trzeba”. Nie mogłam już znieść śmierci, panie Roth, bo… – jej głos znów się załamał, przytłoczony ponurymi wspomnieniami. – Bo tyle się na nią napatrzyłam. Ludzie ciągle umierali.
Nie mogłam tego wytrzymać. Znałam się z Żydami. Znałam żydowskich lekarzy. Ich żony i ich dzieciaki. To dobrzy lekarze. Doskonali lekarze, świetni chirurdzy. Ale widziałam też zdjęcia w ramkach na ich biurkach: dzieci z rakietami tenisowymi, żony koło basenów kąpielowych…
Słyszałam, jak rozmawiali przez telefon, umawiali się na randki wieczorem, tak jakby w ich szpitalu nie umierali co dnia ludzie… Szykowali się na mecze tenisowe, planowali wakacje, podróże do Londynu i Paryża: „Zatrzymamy się w Ritzu, zjemy coś u Schmitza…” i na to wszystko się we mnie kotłowało, stałam się prawdziwą antysemitką. Pracowałam na piętrze, na którym leżeli chorzy z nowotworami żołądka i wątroby. Były tam jeszcze dwie pielęgniarki mniej więcej w moim wieku i zaraziłam je antysemityzmem jak zakaźną chorobą. Miałyśmy swoje pomieszczenie, całkiem przyjemny pokoik, pomagałyśmy sobie nawzajem, słuchałyśmy muzyki, rock and rolla, tylko że ja bez przerwy nadawałam na Żydów. Wszystkie byłyśmy młode: dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat… Praca pięć dni w tygodniu, do tego nadgodziny i czasem nocki. Zostawałam w szpitalu dłużej, bo widziałam, jak cierpieli chorzy, i myślałam sobie o tych żydowskich lekarzach, ich żonach i dzieciach… radosnych i beztroskich. Ta zmora nie opuszczała mnie, nawet kiedy kończyłam pracę. Gotowało się we mnie. Ci Żydzi, ci Żydzi, myślałam.