Выбрать главу

Starzec dowlókł się do naszego stolika i nie odezwał się, póki nie usadowił swej mizernej postaci na krześle obok mnie. Jak się zdawało, czekał, aż tłukące szybko z wysiłku serce uspokoi się nieco. Po chwili zaczął mi się przyglądać przez grube szkła swych okularów w rogowych oprawkach, jakby usiłował wyczytać coś z mojej twarzy. Miał charakterystyczny wygląd człowieka cierpiącego na jakąś chorobę skóry, wyglądał na poparzonego, a jego twarz była doprawdy obliczem męczennika. Ubrany był w grubą, wełnianą kamizelkę, białą koszulę i zaskakująco elegancki krawat – który przywiódł mi na myśl handlarza z sąsiedztwa. Na kamizelkę miał narzuconą prostą, błękitną marynarkę.

– Roth – powiedział. – Ten pisarz.

– Tak.

Wtedy zdjął z głowy kapelusz, odsłaniając niewielką, zupełnie łysą czaszkę, przypominającą skorupkę ugotowanego na twardo jajka, lekko nadtłuczoną za pomocą łyżki. Pomyślałem, że głowa tego człowieka pewnie kiedyś pękła, lecz posklejano ją do kupy… Całość pieczołowicie sklecona wszelkimi możliwymi sposobami z drobniutkich kawałków…

– Czy mógłbym wiedzieć, jak się pan nazywa? – zapytałem. – To jest Aaron Appelfeld, izraelski powieściopisarz. A pan…?

– Trzeba się wynieść – powiedział do Aarona. – Wynieść się, zanim to się zdarzy, Philip Roth ma rację. On się nie obawia stukniętych syjonistów. Posłuchaj go pan. Masz pan rodzinę? Dzieci?

– Trójkę – odparł Aaron.

– Tu nie ma miejsca dla żydowskich dzieci. Już dość martwych żydowskich dzieci. Zabierz je pan stąd, póki żyją.

– A pan… Ma pan dzieci? – spytał Aaron.

– Zaraz po wyzwoleniu obozu pojechałem do Nowego Jorku. Izrael… właśnie Izrael był moim dzieckiem. Mieszkałem w nędzy w Brooklynie, z każdego dolara dziewięćdziesiąt centów posyłałem na Izrael. Byłem jubilerem, ale sam biedowałem. Potem poszedłem na emeryturę, sprzedałem swój interes. Przybyłem tutaj. I każdego dnia pragnę stąd uciec.

Myślę o żydach w Polsce. Wśród Polaków Żydzi mają wielu wrogów. Ale nawet wśród wrogów zachowali swą żydowską duszę. A tutejsi Żydzi, w swoim państwie, nie zachowali jej. Zupełnie jak w czasach opisywanych w Biblii. Bóg szykuje katastrofę tym Żydom bez dusz. Kiedyś może dopiszą nowy rozdział do Biblii i będzie w nim napisane, że Bóg zesłał sto milionów Arabów, aby rozgromili lud Izraela za jego grzechy.

– Tak? To pewnie z powodu ich grzechów – rzekł Aaron – Bóg zesłał Hitlera?

– Bóg zesłał Hitlera, ponieważ Bóg jest szalony. Zyd zna Boga i wie, jak On działa. Żyd zna Boga, a Bóg od pierwszego dnia, w którym stworzył człowieka, źli się na niego od rana do nocy. To dlatego mówi się, że Żydzi są narodem wybranym. Goj uśmiecha się: Bóg jest miłosierny, Bóg kocha, Bóg jest dobry. Ale Żyd się nie uśmiechnie… Żydzi znają Boga innego niż ten w snach gojów, znają Go z życia. Żyją z Nim każdego dnia. On dla Żyda jest rozgniewanym ojcem. Szalonym, okrutnym ojcem, i to już do trzech tysięcy lat!

Zasadził się na Aarona, do mnie odwróciwszy się plecami… ten zgorzkniały, kaleki starzec, który powinien teraz leżeć w łóżku pod opieką lekarza, otoczony rodziną, z głową na śnieżnobiałej poduszce i spokojnie oczekiwać na śmierć.

– Zanim będzie za późno, panie Roth, zanim Bóg ześle Arabów, którzy w imię Allacha urządzą Żydom krwawą rzeź, chciałbym złożyć dar…

Miałem zamiar powiedzieć mu, że trafił do niewłaściwej osoby, do nie tego Rotha.

– Jak mnie pan odnalazł? – zapytałem.

– Nie było pana w hotelu King David, więc przyszedłem tutaj na obiad. Zawsze tu zachodzę coś zjeść… A dziś wchodzę i widzę pana… – stwierdził i dodał ponuro: – Jak zwykle mam szczęście.

Z kieszeni na piersi wyciągnął kopertę. Zajęło mu to sporo czasu, gdyż straszliwie drżały mu ręce.

Przypominał w tym jąkałę, usiłującego wymówić długie i skomplikowane słowo. Miałem aż za dużo czasu, by powstrzymać go i skierować z jego darem pod właściwy adres, zamiast tego jednak pozwoliłem wręczyć sobie kopertę.

– A jak się pan nazywa? – spytałem znowu. Czując na sobie spojrzenie Aarona, niemal pewną ręką wsunąłem kopertę do kieszeni na swojej piersi.

– Smilesburger – odparł i podjął rytuał umieszczenia kapelusza z powrotem na głowie.

Dramatyczny rytuał z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem.

– Masz pan walizkę? – zapytał Aaron.

– Wyrzuciłem – łagodnie odpowiedział zagadnięty.

– Błąd.

Pan Smilesburger z ogromnym wysiłkiem podniósł się z krzesła, na którym jeszcze zdążył zakołysać się niebezpiecznie, nim odzyskał równowagę, podpierając się kulami.

– Żadnych walizek – wymamrotał – żadnych Żydów…

Jego wyjście z kafejki, ubarwione postukiwaniem kul o podłogę, było równie dramatyczne jak wkładanie kapelusza. Ten starzec przywiódł mi teraz na myśl chłopa orzącego błotniste pole rozwaloną, prymitywną sochą.

Wyjąłem z kieszeni marynarki podłużną, białą kopertę, zawierającą dar Smilesburgera. Było na niej nagryzmolone wielkimi, nierównymi kulfonami – literami, z których dzieci pracowicie składają „Ala ma kota” – nazwisko, które nosiłem od urodzenia, którym sygnowałem wszystkie moje powieści; którym wybawca Jinx posługiwał się w wielu miastach – od Jerozolimy do Gdańska.

– A więc oto chodzi – odezwałem się. – O wyłudzanie pieniędzy ze skarpet staruszków… O wytrząsanie oszczędności z kieszeni poczciwych Żydów. Urocza sztuczka. – Zacząłem otwierać kopertę stołowym nożem i zapytałem Aarona: – Jak sądzisz: ile?

– Milion dolarów – odpowiedział.

– Ja mówię, że pięćdziesiąt. Dwie dwudziestki i dziesiątak.

Cóż, okazało się, że się pomyliłem. Natomiast Aaron miał rację. Najwyraźniej ukrywając się po ukraińskich lasach poznał życie lepiej ode mnie – gdyż ja jako dziecko uganiałem się po szkole i placach zabaw w Newark. Tak, Aaron miał rację: czek wystawiony przez jeden z nowojorskich banków opiewał na sumę miliona dolarów i ja mogłem go zrealizować. Przyjrzałem się dokładnie, próbując doszukać się czegoś, co obróciłoby sprawę w toporny żart… ale niczego nie znalazłem. Czek został wystawiony w ubiegły czwartek – 21 stycznia 1988 roku.

– To mi daje do myślenia – powiedziałem, podając przez stół czek Aaronowi. – I przywodzi na myśl pewien fragment z twórczości Dostojewskiego.

– Który? – zainteresował się Aaron, skrupulatnie, z obu stron oglądając kwit.

– Pamiętasz, jak w „Zbrodni i karze” Swidrygajłow zwabia Dunię, siostrę Raskolnikowa, do swojego mieszkania? Zamyka za sobą drzwi, chowając klucz do kieszeni, a potem niczym wąż zabiera się do dzieła… Chce ją posiąść, jeśli trzeba to nawet siłą. Jednak ku jego zdumieniu, w momencie kiedy zdołał już ją zagonić do kąta, ta piękna, dobrze wychowana Dunia wyciąga z torebki pistolet i celuje mu prosto w serce. Dostojewski wzniósł się na szczyty, opisując tę scenę, reakcję napastnika, myśliwego, który sam stał się zwierzyną.

– Odśwież mi pamięć – poprosił Aaron.

– „To – powiedział Swidrygajłow – wszystko zmienia”.

ROTH: Powieść „Badenheim 1939” określano mianem fantasmagorycz-nej, mrocznej i tak dalej.

Jednak mnie nie odpowiada żaden z przymiotników. Przed czytelnikiem tej książki stoi zadanie zrozumienia, na czym polegała transformacja przyjemnego, austriackiego regionu, prawdziwej enklawy żydowskiej, w ponure miejsce, gdzie „przesiedlano” Żydów z Polski – i wysnucia analogii z rzeczywistymi wypadkami, poprzedzającymi hitlerowski holocaust. Zarazem twój obraz Badenheimu i jego żydowskich mieszkańców jest iście groteskowy. Postępują oni jak dzieci, nie potrafiąc wyciągać logicznych wniosków. W tej powieści zagrożenie nie narasta stopniowo, tak jak to się zwykle dzieje w życiu. Na bohaterów spadają po prostu ciosy, których nie wyjaśniasz ani nie opisujesz, wspominając o nich ledwie skrótowo. Czy zechciałbyś skomentować te moje uwagi do książki, która znalazła uznanie krytyki i jest prawdopodobnie najbardziej znaną powieścią twego autorstwa w Ameryce? Jakie związki zachodzą pomiędzy fikcyjnym światem „Badenheimu” a rzeczywistością historyczną?