– Szalom, George.
I wtedy właśnie pomyślałem sobie, że on jest kolaborantem.
George opowiedział żonie po angielsku, jak to natknął się na mnie w Jerozolimie; na swego dobrego przyjaciela, którego nie widział od 1955 roku. Ja zaś przyglądałem się plakatom na ścianach w tym małym, brudnym pokoju, rozwieszonym tu pewnie przez te dziewczyny, usiłujące zapomnieć, gdzie pracują – był tu turystyczny plakat z Kolumbii, plakat przedstawiający ptactwo na niewielkim stawie, plakat z polnymi kwiatami porastającymi spokojną łąkę. Udawałem, że pilnie je oglądam, w istocie jednak myślałem o tym, że mój dawny przyjaciel to izraelski szpieg, który szpieguje właśnie mnie.
Tylko co z niego za szpieg, skoro nie zorientował się, że nie jestem tą osobą, o którą naprawdę mu chodziło? I dlaczego Shmuel go wsypał, skoro Shmuel sam pracuje dla izraelskiej policji? Nie, on pewnie szpieguje dla OWP. Albo działa na własny rachunek. Żaden z nich nie jest szpiegiem… Ja jestem szpiegiem!
Myśli, słowa… pewnie mógłbym się z nimi jakoś uporać, ale dokoła czuło się tyle namacalnej nienawiści; słowa każdego z tych ludzi były jak kule plutonu egzekucyjnego, płynęła fala podejrzliwości, potok złośliwej kpiny… Słyszało się tyle ponurego gadania, obrzucania się inwektywami, rozmowy, podczas których padały ciężkie, trudne do udowodnienia zarzuty… Nie, lepiej wyrwać się z tej dżungli, pomyślałem, gdzie ludzie walczą ze sobą jak dzikie bestie. To miejsce nie sprzyjało prawdziwemu zrozumieniu, w czym tkwiła istota sporu; a sam także zaczynałem tracić spokój i opanowanie i groziło mi, że stanę się taki, jak ci ludzie. Z faedy schodziliśmy razem ze wzgórza, mijając po drodze posterunki wartownicze, George beształ samego siebie za to, że dopuścił, by jego żona i syn cierpieli niedole życia pod okupacją, choć z drugiej strony Anna (x) mieszkała w sąsiedztwie swego owdowiałego ojca, którego nadwerężonym zdrowiem tak bardzo zamartwiała się w Ameryce. Był bogatym biznesmanem z Ramallah, dochodził już do osiemdziesiątki, który swego czasu zadbał o staranne wykształcenie Anny. W połowie lat pięćdziesiątych posłał ją do chrześcijańskiej szkoły dla dziewcząt w Bejrucie, a potem wyprawił ją do Stanów Zjednoczonych, gdzie poznała George’a i wyszła za niego za mąż. On także był chrześcijaninem. Przez lata pracowała w biurze projektów w jednej z bostońskich agencji reklamowych; tutaj natomiast prowadziła warsztat, gdzie na zapleczu potajemnie drukowano propagandowe ulotki, odezwy i plakaty. Podziemny charakter tej pracy nadszarpnął jej zdrowie, Anna cierpiała na częste nawroty migreny. Stale obawiała się, że pewnej nocy przyjdą Izraelczycy i aresztują nie ją, ale jej piętnastoletniego syna, Michaela (x).
Tylko czy sam George miał jakiś wybór? W Bostonie atakował Izrael podczas seminariów w Coolidge Hali, krytykował swych żydowskich znajomych, nawet kiedy oznaczało to psucie atmosfery na urządzanych przezeń przyjęciach i kolacjach. Pisywał namiętne artykuły do „Globe” i w ogóle bronił Arabów, kiedy to tylko było możliwe.”Zdobył się na poświęcenie, odrzucił profesurę w Ameryce i wybrał życie tutaj, pod kontrolą izraelskich organów bezpieczeństwa, jednak wspomnieniami uciekał do dawnych, beztroskich raczej czasów spędzonych w Stanach. Tu, w Ramallah, trapiła go myśl, że powrót był krzywdą wyrządzoną Annie i przede wszystkim Michaelowi, który zaczynał się buntować – czego George wcześniej nie przewidział i teraz pluł sobie w brodę za własną krótkowzroczność.
Chociaż Michael ozdobił ściany swej sypialni patriotycznymi impoderabiliami, to buntował się przeciw staromodnemu stylowi życia ojca. George wahał się, czy nie przyjąć wsparcia finansowego od swego teścia i – do czego bardzo namawiała Anna – nie wysłać Michaela do szkoły w Nowej Anglii. W głębi duszy George uważał, iż jego chłopak jest wystarczająco dojrzały, by uczyć się twardego życia tu, na miejscu i znosić dzielnie wszelkie trudności, jakich doświadczała rodzina.
Jednakże kłótnie z synem przywodziły mu na myśl dawne konflikty z jego własnym ojcem, które skończyły się tym, że obaj stali się zgorzkniałymi ludźmi.
Intuicyjnie brałem stronę Michaela, choć zdawałem sobie sprawę, że to pewnie jeszcze szczeniak.
Toporny nacjonalizm, jaki ojcowie zarzucali na ramiona swoim synom, pokolenie po pokoleniu, winien w końcu doprowadzić do buntu. Jednak George Ziad bardzo się przejmował tym problemem, dramatem, który ciążył mu niczym głaz. Oto Michael ze swoim zdrowym, nastoletnim instynktem, który podpowiada, że należy do nowej, ahistorycznej i swobodnej generacji – i z drugiej strony ojciec ze swymi ciężkimi doświadczeniami, który oczekuje, iż ślepy egoizm syna ustąpi przed dorosłą potrzebą pogodzenia się z zasadami wyznawanymi przez starszych.
O tak, uległość wobec ojca odcisnęła swe piętno na George’u, gdyż – o czym wiedzą wszyscy, którzy kiedyś znaleźli się w podobnej sytuacji – uleganie rodzicom nie jest rzeczą prostą; to czasem źródło patologii i niewyzbywalnego poczucia winy. W głowie George’a tkwiło owo rozdwojenie już raczej na zawsze, a to oznaczało, że utracił spokój ducha i nabył skłonności do mszczenia się. Tacy ludzie nie uznają półśrodków. Czy jednak George kiedykolwiek je uznawał? Chciał żyć pośród innych, najpierw jako Zee w Chicago w gronie nas, Żydów, a potem tutaj, wśród swoich. Dusił wewnętrzne wątpliwości wyszukiwaniem prostych odpowiedzi na złożone pytania – a taka metoda nigdy się nie sprawdzała. Tylko że spokojna egzystencja na ziemi niczyjej w Bostonie też okazała się nie dla niego.
Nie potrafił się nigdzie dopasować do otoczenia. Zabawne, że coś tak nikłego i oczywistego jak jaźń musi składać się z odpowiadających sobie podjaźni, a te z kolei winny być skonstruowane z mniejszych, pasujących połówek i tak dalej. Może jeszcze zabawniej widzieć dorosłego człowieka, wykształconego mężczyznę, prawdziwego profesora, który pragnie pogodzić się ze sobą samym!
Moja jaźń też się rozpadła, początkowo za sprawą zgubnych skutków brania halcionu, a potem przez pojawienie się Moszego Pipika, tak więc teraz pewnie nie potrafiłem spojrzeć na George’a całkiem obiektywnie i bezstronnie. Tylko że choć usilnie starałem się go pojąć, to jednak jego rozpaczliwe słowa o żonie i synu jakoś nie miały dla mnie sensu. Wciąż słuchałem człowieka, który nie potrafił nad sobą zapanować, wstrząsanego sprzecznymi myślami i błąkającego się nieustannie, nie potrafiącego nawet „być sobą”. Może jego akademicki, scholastyczny umysł uległ szalonej żądzy tworzenia historii? I może za to rozchwianie, które w nim dostrzegłem, winę ponosił bardziej jego temperament niż gryzące sumienie?; skłonność do ekscytowania się, maniakalne gadulstwo, intelektualna dwulicowość, niezdolność do wydawania chłodnych sądów, tania retoryka?… Fakt, że uroczy, subtelny, ułożony George Ziad zmienił się całkowicie. A może na tym polega okrucieństwo tego świata: bo czyż nie jest okrucieństwem doprowadzenie przyzwoitego człowieka na skraj obłędu?
Naszą pielgrzymkę do zakrwawionego muru, przy którym Izraelczycy zmasakrowali okolicznych mieszkańców, uniemożliwiła blokada wokół centrum i musieliśmy zdecydować się na spory objazd, by dotrzeć do domu George’a, położonego na przeciwnym krańcu Ramallah. Przyszło nam wybrać drogę przez wzgórza.
– Mój ojciec często rozpaczał również za tymi pagórkami. Powiadał, że nawet wiosną czuć tu zapach kwiecia na drzewach migdałowych. To nieprawda – stwierdził George – nie na wiosnę. One kwitną w lutym. Zawsze go poprawiałem, kiedy tak gadał. Dlaczego nie potrafił być mężczyzną i zawsze płakał?
Tonem pełnym gorzkiej rezygnacji George przywoływał na głos tego rodzaju wspomnienia przez cały czas, gdy objeżdżaliśmy miasto – a więc może się jednak nie myliłem. Może gryzło go sumienie, że tak się zmienił, a wszystko to zaprawione było jeszcze głęboką rozpaczą. I on także, jak jego ojciec, idealizował bezkrytycznie przeszłość. Wykpiwając złośliwym językiem sentymentalne wspomnienia swego rodzica, profesor Ziad płacił obecnie cenę dorosłości.