Chyba że z premedytacją się zgrywał.
Dom George’a stał pośród paru innych kamiennych budynków otoczonych ogrodami i znajdujących się w pobliżu malowniczego gaju oliwnego, ciągnącego się ku niewielkiej dolinie. Niegdyś, w czasach młodości Anny, cały teren należał do jej rodziny, lecz większość jej braci i krewnych wybrała emigrację. Zapadał zmierzch i w powietrzu czuło się przenikliwy chłód. Wewnątrz domu, w końcu małego saloniku, paliło się w niewielkim kominku kilka szczap drewna. Był to uroczy widok, lecz i tu panowało dotkliwe zimno, którego nieprzyjemne wrażenie potęgował jeszcze mrok. Lokum było jednak miło urządzone, fotele i kanapę kryły barwne narzuty, a na kamiennej podłodze leżały chodniki ozdobione modernistycznymi, geometrycznymi wzorami. Ku swemu zdziwieniu nie dostrzegłem nigdzie książek – może George uznał, że jego książki są bezpieczniejsze w gabinecie na uniwersytecie – choć znajdowało się tu na stoliku obok kanapy sporo arabskich czasopism i gazet.
Anna i Michael mieli na sobie grube swetry. Usiedliśmy blisko kominka, pijąc gorącą herbatę.
Grzałem sobie dłonie o ciepłą filiżankę i przyszło mi do głowy, że to miejsce wyglądało jak nora w porównaniu z bostońskim mieszkaniem George’a. Czuć tu było wszędzie wilgoć. Rozchodziła się też woń naftowego piecyka – pewnie nie do końca sprawnego – który, jak mi się zdawało, ogrzewał sąsiedni pokój. Z niego wiodły do ogrodu francuskie drzwi, a z sufitu zwisał wentylator na bardzo długiej żerdzi. Mogłem sobie wyobrazić, że miejsce to ma pewien urok podczas cieplejszej pogody, jednak obecnie nie był to dom sprzyjający relaksowi i beztroskim rozmyślaniom. Anna była drobną, bardzo szczupłą kobietą; cała jej postać wydawała się tłem dla zdumiewających oczu. Reszta właściwie się nie liczyła. Tylko te oczy, duże i patrzące w napięciu; oczy widzące w ciemnościach, oczy lemura na twarzy nie większej od męskiej pięści. Resztę zakrywał długi, rozciągnięty sweter, sięgający jej aż do kolan. Wyobrażałem sobie, że George wybrał za towarzyszkę życia osobę pokaźniejszą, lecz możliwe, że kiedy poznali się oboje w Bostonie przed dwudziestu laty, Anna nie była jeszcze tą nikłą istotką, która wiedzie aktywny żywot – o ile to można w ogóle nazwać życiem – gdy zapadnie zmrok i nadejdzie noc.
Michael przerósł już ojca. Był niebywale szczupłym, delikatnym brunetem o pięknej cerze, urodziwym chłopcem, którego onieśmielenie (a może raczej wyczerpanie) pozbawiło chwilowo umiejętności poruszania się i mówienia. Jego ojciec tłumaczył, że diasporyzm to pierwsza oryginalna idea, jaką posłyszał z żydowskich ust od czterdziestu lat. Pierwsza idea, która obiecywała rozwiązanie palącego problemu w zgodzie z historycznymi i moralnymi zasadami; pierwsza, która uświadamiała ludziom, iż jedynym sprawiedliwym sposobem podziału Palestyny jest wysiedlenie nie tych, którzy mieszkali tu przez ostatnie stulecia, ale właśnie powojennych przybyszów z Europy… Przez cały ten czas oczy Michaela utkwione były uparcie w jakimś niewidocznym punkcie, który przykuwał jego uwagę; punkcie umiejscowionym mniej więcej o pół metra powyżej mojego kolana. Także Anna nie wydawała się przesadnie poruszona faktem, że lider żydowskich diasporystów wpadł do jej domu na herbatę. Tylko George jest na odlocie, pomyślałem, jedynie on jest zdesperowanym, nawiedzonym szaleńcem… O ile się nie zgrywa.
Oczywiście George rozumiał, że na taką propozycję syjoniści mogą zareagować jedynie wściekłością i uznają diasporyzm za oszustwo i świętokradztwo. Mówił dalej, że nawet wśród Palestyńczyków, którzy winni bronić mojej sprawy, znajdą się tacy jak Kamil, ludzie pozbawieni politycznej wyobraźni, gotowi uznać diasporyzm za przejaw żydowskiej nostalgii.
– A więc tu go bolało – odezwałem się, ośmielając się przerwać niestrudzonemu gadule.
Pomyślałem sobie, że George przez to swoje gadanie pozbawił żonę wszystkiego poza oczami, a syna zamienił w milczący posąg. – Wziął mnie za nostalgicznego Żyda, rojącego broadwayowskie marzenia o kolejnym kosztownym komediowym musicalu…
– Owszem. Kamil powiedział mi: „Wystarczy jeden Woody Allen”.
– Naprawdę tak powiedział? W sądzie? Dlaczego akurat Woody Allen?
– Woody Allen napisał coś dla „The New York Timesa” – odrzekł George. – Artykuł. Zapytaj Annę. Zapytaj Michaela. Przeczytali go i nie wierzyli własnym oczom. Przedrukowano go w miejscowej prasie. Oceniono przy okazji jako najlepszy żart w całej jego karierze. Philipie, ten człowiek jest kpiarzem nie tylko na ekranie. Woody Allen stwierdził, że Żydzi są niezdolni do przemocy. Wydaje mu się, że w gazetach wypisują bzdury: nie może uwierzyć, że Żydzi łamią innym kości. Wolne żarty, Woody. Oni najpierw gruchoczą kości „w obronie własnej”, że się tak łagodnie wyrażę. Potem gdy zwyciężają. Potem dla przyjemności. Potem już odruchowo. Kamil uważa Woody’ego Allena za idiotę i sądzi, że ty jesteś z tej samej gliny. Ale w Tunisie nie przejmują się tym, co Kamil myśli sobie w Ramallah o Philipie Rocie. Nawet tu, w Ramallah, zdanie Kamila już się tak nie liczy.
– W Tunisie?
– Zapewniam cię, że Arafat potrafi odróżnić Philipa Rotha od Woody’ego Allena.
To było z pewnością najosobliwsze stwierdzenie, jakie usłyszałem w życiu. Postanowiłem wejść w tę grę. Jeśli George ma na to ochotę, to proszę bardzo. Niczego nie tworzę, wszystko się dzieje. Ja nawet nie istnieję.
– Jakiekolwiek spotkanie z Arafatem – usłyszałem naraz swoje słowa – musi zostać zachowane w całkowitej tajemnicy. Z oczywistych powodów. Jednak chcę się z nim spotkać, obojętnie gdzie i kiedy, w Tunisie albo gdzie indziej, choćby i jutro. Można zakomunikować Arafatowi, że korzystając z układów wyrobionych podczas spotkania z Lechem Wałęsą prawdopodobne jest doprowadzenie do sekretnego spotkania w Watykanie, przy udziale papieża, przypuszczalnie już w przyszłym miesiącu. Wałęsa obiecał poprzeć moją sprawę, jak pewnie wiesz. Twierdzi on, że papież uzna diasporyzm nie tylko za sposób rozwiązania konfliktu arabsko-izraelskiego, ale także instrument moralnej rehabilitacji i duchowego odrodzenia się Europy. Ja osobiście nie jestem taki pewien entuzjazmu obecnego papieża. Uważam, iż Ojciec Święty może okazać się propalestyński i zwymyślać Żydów za przywłaszczenie ziem, do których nie mają praw. To duże ryzyko optować za planem zaproszenia ponad miliona Żydów do osiedlenia się w sercu zachodniego chrześcijaństwa. O tak, to byłoby osiągnięcie, gdyby udało się pozyskać papieża, który może otwarcie oświadczyć Żydom, żeby powrócili z wygnania w Izraelu i poprzeć to całym swoim autorytetem. Mógłby wezwać Europę do wyrażenia skruchy za współudział w eksterminacji i wysiedleniu Żydów, za tysiąc lat antysemityzmu i zasugerować, by uczyniono miejsce dla żywej, żydowskiej społeczności, która zyskałaby nowe możliwości rozwoju. Na progu trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa miałby okazję skłonić wszystkie europejskie parlamenty do zagwarantowania wysiedlonym praw do ponownego zamieszkania kontynentu i zapewnienia im swobód i przywilejów. To wspaniała perspektywa. Mam jednak poważne wątpliwości co do szans jej realizacji. Polski papież może okazać się zwolennikiem Europy w powojennym kształcie. Ale Arafat to co innego. Arafat…
I ciągnąłem wywód w podobnym tonie. Uzurpowałem sobie pomysły kogoś, kto uzurpował sobie prawa do mnie. Czułem się bardzo swobodny, wyzwolony z pęt wszelkich wahań, przekonany o słuszności sprawy, orędownikiem której się okazałem… Poczułem się niczym wybawca, zbawiciel, ktoś w rodzaju żydowskiego mesjasza.