Jak ja się tutaj znalazłem? Rozgruchotany samochód, zaspany taksówkarz, mroczna droga… wszystko to stanowiło trudny do przewidzenia skutek zbieżności mojego udawania z cyrkiem, jaki odstawił George; komedii podniesionej do drugiej potęgi… Chyba że George nie zgrywał się i udawałem wyłącznie ja! Czy mógłby jednak wziąć na serio to gadanie i o Irvingu Berlinie? Nie, nie… Oni widzą sprawy w ten sposób: oto zjawił się następny infantylny idealista, zapatrzony w siebie pisarz, który wpadł na pomysł wejścia w jednej chwili na wielką scenę historii; który chce zrównać się z rewolucyjnymi przywódcami, ściskając na tejże scenie ich dłonie. I myślą sobie też: to połechta jego pisarską próżność, nada jego życiu znaczenia, on znajdzie sens, którego poszukiwał z takim zapałem (już z pięćset razy poprzednio sądził, iż znalazł się właśnie na jego tropie). Myślą: nic nie jest takim nektarem dla jego egoizmu, jak złudzenie chwilowego oddania się i poświęcenia wielkiej sprawie.
Uważają podobnie do Shmuela, który stwierdził, że przybyłem na tamtą rozprawę sądową, aby zyskać sobie uznanie i poparcie Trzeciego Świata. Myślą o Jessem Jacksonie, o Vanessie Redgrave fotografujących się z ich przywódcą i o tym, iż ich wypowiadane w mediach antyizraelskie opinie mogą znaczyć więcej od aktów terroryzmu; że zdjęcie ich przywódcy w „Time” razem z entuzjastycznie nastawionym żydowskim pisarzem może okazać się warte tych paru chwil poświęconych przez Arafata. Oczywiście! Nie przejęli się zanadto moim utopijnym, pełnym niekonsekwencji diasporyz-mem, natomiast okazja do poprawienia publicznego wizerunku Arafata na zachodzie to rzecz konkretna – ostatecznie Jesse Jackson to nie Gramsci. Mitterrand ma poparcie Styrona, Castro ma Marąueza, Ortega Pintera, a Arafat wkrótce będzie miał mnie.
Charakter człowieka nie wyznacza jego losu. Los jest żartem uczynionym przez życie z ludzkiego charakteru.
Nie dotarliśmy jeszcze do domów z telewizyjnymi antenami przypominającymi miniaturowe wieże Eiffla, lecz zjechaliśmy już ze wzgórz i zmierzaliśmy główną szosą na południe ku Jerozolimie, kiedy to taksówkarz pierwszy raz się do mnie odezwał. Zapytał dosyć niepewną angielszczyzną.
– Pan to syjonista?
– Jestem starym znajomym pana Ziada – odparłem. – Studiowaliśmy razem na uniwersytecie w Ameryce. To mój przyjaciel.
– Pan syjonista?
Co to za gość? – pomyślałem. Tym razem zignorowałem jego pytanie i spojrzałem w bok, szukając wzrokiem znajomych sobie kształtów, na przykład tamtych anten telewizyjnych, których widok oznaczałby już, że zbliżamy się do przedmieść Jerozolimy. A jeśli wcale nie jechaliśmy do Jerozolimy, tylko w zupełnie innym kierunku? Gdzie, u licha, izraelskie posterunki kontrolne? Dotąd nie minęliśmy jeszcze ani jednego.
– Syjonista?
– Proszę mi powiedzieć – zwróciłem się do niego możliwie grzecznym tonem – co pan rozumie pod pojęciem syjonizmu, a wtedy ja odpowiem, czy jestem syjonistą.
– Pan syjonista? – powtórzył z nudnym uporem.
– Niech pan posłucha – parsknąłem, zastanawiając się jednocześnie: Dlaczego po prostu nie odpowiesz mu, że nie? – To nie pański interes. Proszę się skupić na prowadzeniu wozu. Czy to droga do Jerozolimy?
– Syjonista?
Samochód teraz wyraźnie zwolnił, wokół było kompletnie ciemno. Nie widziałem prawie nic.
– Dlaczego pan zwalnia?
– Złe auto. Słabo jedzie.
– Przed chwilą jechało jeszcze całkiem nieźle.
– Pan syjonista?
Teraz taksówka toczyła się już ledwie przed siebie.
– Proszę zjechać – powiedziałem. – Niech pan zjedzie na pobocze i doleje benzyny.
Jednak wóz stanął zupełnie.
– Co się dzieje?
Nie odpowiedział, tylko wysiadł z taksówki z latarką, którą zaczął dawać jakieś sygnały.
– Proszę mi odpowiedzieć! Po co się pan tu zatrzymał? Gdzie jesteśmy? Co pan robi tą latarką?
Nie wiedziałem, czy zostać w samochodzie, czy wyskoczyć i uciekać. Nie miałem pojęcia, czy taka ucieczka zmieniłaby na lepsze moje położenie.
– Człowieku! – wrzasnąłem, wychodząc za nim na szosę. – Czy ty mnie w ogóle rozumiesz?
Jestem przyjacielem George’a Ziada!
Jednakże nie dojrzałem kierowcy. Zniknął.
Sam się pchałem do tego kraju, ogarniętego cholernymi walkami! Mam za swoje – powinienem był posłuchać Claire i kazać tę historię rozwiązać prawnikom! Dostałem za uleganie zwariowanej pokusie oderwania się od rzeczywistości! „Easter Paradę”! No i mam zapłatę za swoje kiepskie dowcipy!
– Hej! – krzyknąłem. – Hej, ty! Gdzie jesteś?
Gdy nie doczekałem się odpowiedzi, wróciłem do wozu i zacząłem rozglądać się za stacyjką. Zostawił kluczyki. Trzasnąłem drzwiami i bez wahania uruchomiłem silnik, wrzucając na sucho wysokie obroty. Potem ruszyłem i próbowałem się rozpędzić-gdzieś w pobliżu musi znajdować się punkt kontrolny! Przebyłem jednak ledwie kilkanaście metrów, kiedy w bladych światłach przednich reflektorów zamajaczyła sylwetka taksówkarza. Jedną ręką machał, aby mnie zatrzymać, a drugą trzymał się za pasek spodni. Musiałem wykonać gwałtowny skręt, żeby go nie potrącić. Zamiast zatrzymać się i kazać mu zawieźć się do Jerozolimy, nacisnąłem mocniej pedał gazu. Na nic się to jednak zdało. Po paru sekundach silnik zdechł.
Z tyłu, na drodze, ujrzałem kołyszący się w mroku błysk latarki. Po upływie kilku chwil stary kierowca stał zdyszany przy samochodzie. Wysiadłem i oddałem mu kluczyki. Zajął miejsce za kierownicą i po dwóch czy trzech próbach udało mu się zapalić silnik. Wóz ruszył, szarpiąc z początku, potem nabrał jednak prędkości. Ruszyliśmy ponownie drogą, która – w co postanowiłem uwierzyć – wiodła do Jerozolimy.
– Powinien był pan powiedzieć, że musi się pan wysrać. Co miałem myśleć, kiedy zatrzymał się pan i przepadł?
– Bolało – odpowiedział. – Brzuch.
– Trzeba było mi powiedzieć.
– Pan syjonista?
– Czemu pan wciąż o to pyta? Jeżeli za syjonistę uważa pan Szimona Peresa, to ja nie jestem syjonistą…
Po co starałem się to jednak tłumaczyć temu staremu, cierpiącemu na ataki biegunki. I tak nie zdołałbym mu wyjaśnić problemu, bo znał angielski ledwo-ledwo… Co, do licha, z moim poczuciem rzeczywistości?
– Proszę jechać – powiedziałem. – Do Jerozolimy. Po prostu chcę dotrzeć do Jerozolimy. I nie mam już ochoty na żadne rozmowy!
Ale zrobiliśmy najwyżej pięć kilometrów, kiedy znowu zjechał na pobocze, wyłączył silnik i wybiegł z latarką. Tym razem siedziałem spokojnie na tylnym siedzeniu i czekałem, aż taksówkarz znajdzie sobie ustronne miejsce. Nawet roześmiałem się w głos, przypominając sobie, w jaką przedwczesną panikę wpadłem przed kilkunastoma minutami. I wtedy właśnie oślepiły mnie reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka pojazdu, który wyhamował dosłownie o centymetry od przedniego zderzaka taksówki. Przekonany, że dojdzie do kraksy, zamknąłem oczy i może nawet krzyknąłem.