Wówczas zrobiło się zamieszanie, rozległy się wrzaski, podjechał także drugi, a potem i trzeci wóz, trysnęło jasne światło. Ktoś wywlókł mnie z samochodu na szosę. Nie rozumiałem języka ludzi nade mną, nie rozumiałem nic z tego, co miało miejsce. Nie wiedziałem, czego bać się bardziej – znalezienia się w rękach grasujących Arabów czy równie lubujących się w przemocy izraelskich kolonizatorów.
– Po angielsku! – krzyczałem miotając się na asfalcie. – Mówię po angielsku!
Podniesiono mnie i ciśnięto na maskę samochodu. Potem poczułem nagłe szarpnięcie i uderzenie w tył czaszki. Zobaczyłem też zawieszony w powietrzu, hałasujący potwornie helikopter. Usłyszałem własne krzyki:
– Nie bijcie mnie, do cholery! Jestem Żydem!
I przypomniałem sobie, że wcześniej chciałem, by ci właśnie ludzie odstawili mnie bezpiecznie do hotelu.
Nje mogłem zliczyć wszystkich żołnierzy, którzy mierzyli do mnie ze swoich automatów, choć było ich z pewnością więcej niż tamtych w sądzie w Ramallah. Na głowach mieli hełmy. Krzyczeli coś.
Gdybym nawet rozumiał ich język, to i tak prawie wszystko zagłuszał ryk śmigłowcowego silnika.
– Wziąłem taksówkę w Ramallah! – darłem się na całe gardło. – Kierowca zatrzymał wóz, żeby się wysrać!
– Mów po angielsku! – ktoś wrzasnął do mnie.
– MÓWIĘ PO ANGIELSKU! ON SIĘ ZATRZYMAŁ, ŻEBY SIĘ WYPRÓŻNIĆ!
– On?
– Kierowca! Arabski kierowca! – zastanawiałem się jednak, gdzie podział się taksówkarz. Czyżby oni złapali tylko mnie? – Był ze mną kierowca!
– Jest środek nocy!
– Tak? Nie wiedziałem.
– Wysrać się! – powtórzył głos.
– Owszem… Zatrzymaliśmy się, żeby mógł się wysrać. Błyskał latarką…
– Wysrać się!?
– Tak!
Ów zadający pytania zaczął się śmiać.
– I to wszystko? – wrzasnął.
– Z tego co wiem, tak. Ale mogę się mylić.
– I myli się pan!
Właśnie wtedy jeden z nich podszedł do mnie – młody, krzepko zbudowany żołnierz – i wyciągnął w moją stronę prawą rękę. W lewej dzierżył pistolet.
– Proszę – rzekł wręczając mi portfel. – Wypadł panu.
– Dziękuję.
– Co za zbieg okoliczności – powiedział grzecznie doskonałą angielszczyzną. – Właśnie dzisiaj wczesnym wieczorem skończyłem czytać jedną z pańskich książek.
W pół godziny później znalazłem się na progu hotelu, w którym mieszkałem. Podwiózł mnie wojskowym łazikiem Gal Metzler, młody porucznik, ten sam, który akurat przed paroma godzinami doczytał „The Ghost Writer”. Gal był dwudziestodwuletnim synem dobrze prosperującego przemysłowca z Hajfy – byłego więźnia obozu w Oświęcimiu. Gal stwierdził, że jego stosunki z ojcem układają się dokładnie tak samo, jak te łączące Nathana Zuckermana z jego rodzicem w mojej powieści. Siedzieliśmy obok siebie w dżipie na parkingu przed hotelem, a Gal opowiadał mi o swoim ojcu i o sobie. Przyszło mi wtedy do głowy, że jedyny młodzieniec w całym Izraelu, który dobrze żyje z ojcem, to John Demianiuk. Między dwoma Demianiukami panowała harmonia.
Gal powiedział mi, że za pół roku skończy swą czteroletnią służbę w wojsku. Czy do tej pory nie pomiesza mu się w głowie? Tego nie wiedział. Aby zapobiec takiej ewentualności, czytał dwie, trzy książki dziennie – i w ten sposób wymykał się szaleństwu tego życia. A po nocach, przyznał, marzył o wyjeździe z Izraela, gdy już wystąpi z armii. Chciał podjąć studia na wydziale filmowym nowojorskiego uniwersytetu. Spytał mnie, czy znam ludzi z tamtego wydziału. Wymienił nazwiska kilku wykładowców. Zapytał, czy ich znam.
– Jak długo – zainteresowałem się – pozostaniesz w Ameryce?
– Nie wiem. To trochę zależy od tego, kto tu dojdzie do władzy… Nie wiem. Teraz wybieram się na przepustkę do domu. Matka zaraz zacznie skakać koło mnie na palcach, jakbym był pacjentem szpitala, kaleką albo inwalidą. Zawsze tak jest. Początkowo jakoś to znoszę, ale potem zaczynam się na nią wydzierać: „Chcesz wiedzieć, czy sam kogoś biłem? Nie! Ale muszę strasznie kombinować, żeby się od tego wykręcić!” Ona cieszy się z tego powodu, zaczyna płakać i to jej sprawia ulgę.
Jednak wtedy wcina się ojciec: „Łamanie rąk? To zdarza się w Nowym Jorku codziennie. Tam maltretują czarnych. Uciekniesz z Ameryki, bo i tam łamią ręce? – powiada ojciec. – Ściągnij tu Brytyjczyków, niech użerają się z naszymi problemami. Ciekawe, czy i wtedy będą tacy szlachetni?
Albo Kanadyjczyków. Albo Francuzów. Państwo nie rządzi się prawami moralnymi, państwo rządzi się racją stanu. Państwo nastawione jest na kontynuację własnego istnienia”. „To ja chyba wolę być bezpaństwowcem”, mówię mu. A on się śmieje. „My, Żydzi, już tego próbowaliśmy. Nie wyszło”.
Tak jakby komuś był potrzebny ten jego głupi sarkazm… Tak jakbym nie wiedział, że on częściowo ma rację! Cały czas stykam się z kobietami i dziećmi, które patrzą mi w oczy i krzyczą. Wrzeszczą, żebym zabrał swój oddział i zostawił w spokoju ich braci i synów. Potwór ma dla nich słoneczne okulary i ciężkie buty izraelskiego żołnierza. Mój ojciec zżyma się na mnie’ kiedy opowiadam mu takie rzeczy. Wpada w szał. Rozbija talerze o podłogę. A matka wtedy wybucha płaczem. Ja też zaczynam płakać. Płaczę! Kiedyś nigdy nie płakałem. Ale kocham ojca, panie Roth, więc dlatego płaczę! Wszystko, co robiłem w życiu, robiłem po to, żeby ojciec był ze mnie dumny. Po to właśnie zostałem oficerem. Ojciec przeżył Oświęcim… był wtedy kilkunastoletnim chłopakiem. A mnie dręczy fakt, że nie mogę wytrzymać tego, co dzieje się tutaj. Wiem, jaka jest rzeczywistość. Nie jestem głupcem, co to wierzy, że życie jest proste. Już taki los Izraelczyków: muszą żyć pośród1 Arabów.
Żydzi woleli już to od kompletnej zagłady i żadnej przyszłości. Żydzi zaakceptowali podział Palestyny, a Arabowie nie. Mój ojciec powiada, że gdyby Palestyńczycy chcieli zgody, to już od bardzo dawna mieliby swoje państwo. Tylko że zawsze dokonywali i dokonują złych wyborów w kwestiach politycznych. Ja o tym wszystkim wiem. Dziewięćdziesiąt procent swoich nieszczęść zawdzięczają kretynizmowi swych politycznych przywódców. Wiem o tym. Ale mimo to patrzę na postępowanie naszych władz i chce mi się rzygać. Czy napisałby mi pan pismo polecające na nowojorski uniwersytet?
Oficer z bronią, ważące z dziewięćdziesiąt kilogramów chłopisko, dowodzące pododdziałem żołnierzy, młodzian o obliczu przyciemnionym kilkudniowym zarostem, ubrany w przepocony, polowy mundur, opowiadający wylewnie o nieszczęsnych układach ze swym ojcem, zdał mi się jeszcze bardziej niedojrzały i bezradny. A teraz ta zaskakująca prośba, wypowiedziana niemalże chłopięcym głosem…
– A więc… – roześmiałem się – to dlatego wyratował mnie pan z opresji. Dlatego nie pozwolił im pan połamać mi rąk… żebym mógł napisać list polecający.
– Nie, nie, nie – odparł prędko, najwyraźniej przybity moim śmiechem i coraz bardziej posępny. -
Nie… Nikt nie zrobiłby panu krzywdy. No tak, czasami mają miejsce różne przykre historie, nie przeczę… Niektóre chłopaki są trochę brutalne. Ale robią te głupstwa głównie ze strachu albo dlatego, że wiedzą: inni ich obserwują, a oni nie chcą pokazać, że są tchórzami. Inni myślą: lepiej my ich niż oni nas, lepiej ja jego niż on mnie. Jednak zapewniam pana: nie groziło panu prawdziwe niebezpieczeństwo.
– To pan znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie.
– Mówi pan, że całkiem mogę się rozsypać? Czy to aż tak bardzo widać?
– Wie pan co? – powiedziałem. – Widać, że jest pan diasporystą i nawet nie ma o tym pojęcia. Nie orientuje się pan pewnie, kto to taki diasporystą. Nie wie pan, jakiego dokonać wyboru…