Выбрать главу

– Diasporystą? – zainteresował się. – To Żyd, który żyje w diasporze…

– Nie, nie. To ktoś więcej. Znacznie więcej. To Żyd, dla którego bycie autentycznym Żydem oznacza życie w diasporze, dla którego diaspora to coś normalnego, a syjonizm to wypaczenie…

Diasporystą jest Żydem, który uważa, że liczą się jedynie jego rodacy z diaspory, że przetrwają tylko Żydzi z diaspory, że Żyd musi żyć w diasporze…

Doprawdy nie wiem, skąd wziąłem energię po rym wszystkim, co przeszedłem przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, ale nagle tam, w Jerozolimie, znowu coś mnie opętało i z wielką werwą ponownie wziąłem się za odgrywanie Pipika. Doznałem jeszcze raz niemal lubieżnych wrażeń, z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej elokwentny, gdy tak nawoływałem do opuszczenia Izraela przez Żydów. Czułem się tak, jakbym realizował oczyszczający impuls, choć wcale nie byłem pewien siebie, jak mogło się to zdawać biednemu Galowi, rozdartemu na dwoje – zarazem buntownikowi i oddanemu, kochającemu synowi.

CZĘŚĆ II

ROZDZIAŁ 6

„ON”

Udałem się do recepcji po klucz do swojego numeru. Młody recepcjonista uśmiechnął się i powiedział:

– Ależ pan już wziął klucz.

– Gdyby tak było, to nie prosiłbym o niego teraz.

– Dałem go panu wcześniej, kiedy wychodził pan z baru.

– Z baru? Nie byłem tam. Włóczyłem się po całym Izraelu, ale do tutejszego baru nie zajrzałem.

Niech pan posłucha, chce mi się pić i jestem głodny. Muszę się też wykapać. Po prostu lecę z nóg.

Klucz.

– Tak jest, klucz! – powtórzył udając, że śmieje się z własnej głupoty. Odwrócił się i zaczął bezowocnie szukać klucza, podczas gdy do mnie powoli zaczęło docierać, o co tu chodzi.

Usiadłem na jednym z obrotowych foteli w kącie holu. Recepcjonista, któremu właśnie tak namieszałem w głowie, biegał wokół na paluszkach, dopytując się cichym głosem, czy życzę sobie, by odprowadzić mnie do pokoju. Obawiał się, że coś mi się stało i przyniósł na tacy szklankę i butelkę wody mineralnej. Wypiłem wodę duszkiem i widząc recepcjonistę nadal zaniepokojonego moim stanem, zdobyłem się na zapewnienie, iż nic mi nie jest i mogę udać się do pokoju sam.

Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.

Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znajomkami…?

Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.

– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.

– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.

– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.

– Tak jest, proszę pana.

– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.

Zamiast polecić recepcjoniście ściągnięcie agenta ochrony i powiedzieć mu, że podszywający się pode mnie intruz – wariat, i to prawdopodobnie uzbrojony – wtargnął do mojego pokoju, podniosłem się, przeszedłem przez hol i skierowałem się do restauracji, by zobaczyć, czy można o tej I porze dostać coś jeszcze do jedzenia. Zatrzymałem się w drzwiach, rozglądając się po sali za Pipikiem i Jinx. Najpewniej była razem z nim w barze, gdy wcześniej zszedł i zabrał mój klucz. Może jeszcze nie pieprzyli się w moim pokoju, tylko zeszli oboje najeść się na mój rachunek. Może…

Jednak ujrzałem tylko czterech facetów pijących kawę przy okrągłym stoliku w odległym kącie. Poza nimi nie było tu nikogo, nawet kelnerów. Tamta czwórka chyba nieźle się bawiła, bo rechotali zgodnie z czegoś. Gdy jeden z nich wstał, rozpoznałem w nim syna Demianiuka. Pozostałych trzech to zespół adwokatów broniących jego ojca – Kanadyjczyk Chumak, Amerykanin Gili i Izraelczyk Sheftel.

Prawdopodobnie podczas kolacji wypracowali już strategię na jutro, a teraz życzyli Johnówi juniorowi dobrej nocy. On zaś nie był już ubrany w doskonale skrojony garnitur, w jakim pokazywał się w sądzie. Miał na sobie luźne, wełniane spodnie i sportową koszulę. W jego ręce dojrzałem butelkę wody. Wtedy przypomniałem sobie to, co wyczytałem w zbiorze wycinków dotyczących procesu: z wyjątkiem Sheftela – który mieszkał i prowadził swą kancelarię w Tel Awiwie – pozostali obrońcy oraz rodzina Demianiuka obrali za siedzibę American Colony. Teraz młody Demianiuk brał pewnie wodę do swojego pokoju.

Wyszedł z jadalni mijając mnie w wejściu, a ja obróciłem się na pięcie i podążyłem za nim, jakbym tu właśnie na niego czekał. Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie co dzień wcześniej, gdy opuszczał salę rozpraw: czy nad tym chłopakiem nie czuwa żadna ochrona? Czy nie ma w tym mieście żadnego byłego więźnia obozu, który stracił podczas holocaustu dzieci, siostry, brata, rodziców, który znosił nieludzkie upodlenie i teraz pragnąłby zemścić się na Demianiuku seniorze mordując jego syna? Czy nikt nie wpadł na pomysł, by uczynić z Demianiuka juniora zakładnika do czasu, aż stary przyzna się do winy? Nie miałem pojęcia, jakim cudem ten gładki młodzian kręci się swobodnie i beztrosko po tym kraju, zamieszkanym po części przez niedobitki pokolenia zdziesiątkowanego przez oprawców pokroju jego ojczulka. Czy w całym Izraelu nie znalazł się ani jeden mściciel?

I wtedy strzeliło mi do głowy: no a ty?

Przeszedłem za młodym Demianiukiem – trzymając się ledwie metr, półtora za nim – przez hol aż do schodów, tłumiąc w sobie pokusę, by zatrzymać go i powiedzieć: „Posłuchaj, nie mam ci za złe, iż sądzisz, że Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.

Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znąjomkami…?