Выбрать главу

Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.

– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.

– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.

– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.

– Tak jest, proszę pana.

– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.

Zamiast polecić recepcjoniście ściągnięcie agenta ochrony i powiedzieć mu, że podszywający się pode mnie intruz – wariat, i to prawdopodobnie uzbrojony – wtargnął do mojego pokoju, podniosłem się, przeszedłem przez hol i skierowałem się do restauracji, by zobaczyć, czy można o tej porze dostać coś jeszcze do jedzenia. Zatrzymałem się w drzwiach, rozglądając się po sali za Pipikiem i Jinx. Najpewniej była razem z nim w barze, gdy wcześniej zszedł i zabrał mój klucz. Może jeszcze nie pieprzyli się w moim pokoju, tylko zeszli oboje najeść się na mój rachunek. Może…

Jednak ujrzałem tylko czterech facetów pijących kawę przy okrągłym stoliku w odległym kącie. Poza nimi nie było tu nikogo, nawet kelnerów. Tamta czwórka chyba nieźle się bawiła, bo rechotali zgodnie z czegoś. Gdy jeden z nich wstał, rozpoznałem w nim syna Demianiuka. Pozostałych trzech to zespół adwokatów broniących jego ojca – Kanadyjczyk Chumak, Amerykanin Gili i Izraelczyk Sheftel.

Prawdopodobnie podczas kolacji wypracowali już strategię na jutro, a teraz życzyli Johnówi juniorowi dobrej nocy. On zaś nie był już ubrany w doskonale skrojony garnitur, w jakim pokazywał się w sądzie. Miał na sobie luźne, wełniane spodnie i sportową koszulę. W jego ręce dojrzałem butelkę wody. Wtedy przypomniałem sobie to, co wyczytałem w zbiorze wycinków dotyczących procesu: z wyjątkiem Sheftela-który mieszkał i prowadził swą kancelarię w Tel Awiwie – pozostali obrońcy oraz rodzina Demianiuka obrali za siedzibę American Colony. Teraz młody Demianiuk brał pewnie wodę do swojego pokoju.

Wyszedł z jadalni mijając mnie w wejściu, a ja obróciłem się na pięcie i podążyłem za nim, jakbym tu właśnie na niego czekał. Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie co dzień wcześniej, gdy opuszczał salę rozpraw: czy nad tym chłopakiem nie czuwa żadna ochrona? Czy nie ma w tym mieście żadnego byłego więźnia obozu, który stracił podczas holocaustu dzieci, siostry, brata, rodziców, który znosił nieludzkie upodlenie i teraz pragnąłby zemścić się na Demianiuku seniorze mordując jego syna? Czy nikt nie wpadł na pomysł, by uczynić z Demianiuka juniora zakładnika do czasu, aż stary przyzna się do winy? Nie miałem pojęcia, jakim cudem ten gładki młodzian kręci się swobodnie i beztrosko po tym kraju, zamieszkanym po części przez niedobitki pokolenia zdziesiątkowanego przez oprawców pokroju jego ojczulka. Czy w całym Izraelu nie znalazł się ani jeden mściciel?

I wtedy strzeliło mi do głowy: no a ty?

Przeszedłem za młodym Demianiukiem – trzymając się ledwie metr, półtora za nim – przez hol aż do schodów, tłumiąc w sobie pokusę, by zatrzymać go i powiedzieć: „Posłuchaj, nie mam ci za złe, iż sądzisz, że twój ojciec został wrobiony. Jesteś poczciwym amerykańskim chłopakiem i jakbyś mógł myśleć inaczej? Twoja wiara w ojca nie czyni jeszcze z ciebie mego wroga. Ale niektórzy ludzie tutaj mogą być innegp zdania. Piekielnie ryzykujesz, spacerując sobie tak beztrosko. Ty sam, twoje siostry i matka nacierpieliście się już wystarczająco, jednak pamiętaj także, że mnóstwo Żydów znosiło znacznie gorsze męki. Nie pozbędziesz się już piętna, choćbyś nie wiem jak starał się i łudził, ale i wielu Żydów nie doszło nigdy do siebie po tym, co przeszli sami i co spotkało ich rodziny. Możliwe, iż wystawiasz ich tolerancję na poważną próbę, paradując tak sobie po Jerozolimie w modnej, sportowej koszuli i wyprasowanych spodniach, z butelką wody mineralnej w dłoni… Jestem pewien, że myślisz sobie niewinnie: A co woda ma z tym wspólnego? Jednak nie wywołuj niepotrzebnie koszmarnych wspomnień, nie kuś losu, aby jakaś rozwścieczona i złamana dusza nie straciła kontroli i nie uczyniła czegoś godnego ubolewania”…

Kiedy Demianiuk junior wyszedł na zewnątrz, zatrzymałem się jednak, a potem wróciłem do środka i ruszyłem po schodach na najwyższe piętro, gdzie znajdował się mój pokój. Szedłem korytarzem tak cicho, jak tylko potrafiłem, nasłuchując odgłosów zza drzwi, gdy nagle u szczytu schodów pojawił się ktoś… Ten ktoś patrzył na mnie – człowiek, który najwidoczniej śledził mnie, kiedy ja szedłem za synem Demianiuka. Pewnie tajniak! Agent wyznaczony przez politykę do czuwania nad bezpieczeństwem Johna juniora. A może temu typowi chodziło o mnie, to jest właściwie o Moszego Pipika! Miał na Pipika oko i teraz bierze mnie za niego? A może dowiedział się już o istnieniu nas obu i próbuje rozgryźć, co takiego kombinujemy potajemnie?

Chociaż z pokoju nie dobiegał nawet najcichszy szmer – Pipik zapewne już się zmył, przy okazji kradnąc mi coś lub niszcząc – nabrałem przekonania, iż mimo bardzo nikłej szansy zastania go w środku nie powinienem ryzykować i wchodzić tam. Tak więc odwróciłem się patrząc na schody, a wtedy drzwi od mojego apartamentu otwarły się i wyjrzała przez nie głowa Moszego Pipika. Nie chciałem, żeby zorientował się, jak bardzo mnie nastraszył, i zatrzymałem się… Zrobiłem nawet kilka powolnych kroków w jego stronę, gdy tak stał w progu. Jego twarz… Wyraz jego twarzy wstrząsnął mną. Miałem ochotę wyłącznie rzucić się biegiem po jakąś pomoc. To było oblicze, które widywałem wielokrotnie, przeglądając się w lustrze w dniach mojego załamania. Nie miał na nosie okularów i dostrzegłem w jego oczach tę, jakże dobrze mi znaną z ubiegłego lata, panikę. Strach z okresu, gdy ledwie potrafiłem myśleć o czymś innym niż popełnienie samobójstwa. Twarz, która tak bardzo przerażała Claire: obraz głębokiej depresji.

– To… ty – powiedział. I zamilkł. Moje pojawienie się stanowiło jednak dlań rodzaj oskarżenia. Po dłuższej chwili dodał słabym głosem: – Wejdź…

– Nie, to ty wyjdź. Załóż buty – na stopach miał skarpetki, a koszula wystawała mu ze spodni – zabieraj co twoje, oddaj klucz i wynoś się stąd.

Nie raczył mi na to nawet odpowiedzieć i odwrócił się tyłem. Podszedłem do drzwi i zajrzałem, aby przekonać się, czy je$t z nim Jinx. On tymczasem zwalił się jak długi na łóżko – łóżko bez Jinx – i wbił zbolały wzrok w biały sufit. Poduszki leżały w nieładzie, prześcieradło walało się po podłodze, na łóżku zaś obok niego znajdowała się otwarta książka: mój egzemplarz powieści Aarona Appelfelda „Tzili”. Reszta przedmiotów zdawała się pozostawać nietknięta. Zwykle pilnuję porządku, nawet w hotelowych pokojach. Rzeczy były tam, gdzie je pozostawiłem. Nie było ich znowu tak wiele: na małym biurku, koło dużego, łukowatego okna, leżały zapiski moich rozmów z Aaronem, trzy taśmy, na których nagrywałem nasze konwersacje, oraz angielskie tłumaczenie książki Aarona. Nie odsłuchał tych taśm – magnetofon znajdował się w mej jedynej walizce, ta natomiast była zamknięta w szafie, do której kluczyk spoczywał w moim portfelu. Być może szperał pośród koszul, skarpet i bielizny, ułożonych w szufladzie; być może pobrudził je nawet czymś, zdążyłem jednak przekonać się, że nie dokonał rytualnej ofiary z kozła w wannie, a więc w pewnym sensie miałem szczęście.