Выбрать главу

– Posłuchaj – rzuciłem mu od progu – ściągnę tu zaraz hotelową ochronę, a oni zadzwonią na policję. Włamałeś się do mojego pokoju. Naruszyłeś moje dobra osobiste. Nie wiem, co takiego mogłeś zabrać…

– No? Co zabrałem? – mówiąc to, zerwał się i usiadł na krawędzi łóżka. Ukrył twarz w dłoniach, tak że przez moment nie widziałem jego zgnębionej miny, która przywiodła koszmarne wspomnienia, która tak bardzo mnie przeraziła. On także nie widział mnie teraz, w tej chwili nie mógł napawać się tym zewnętrznym podobieństwem między nami, które kiedyś tam nasunęło mu szatański pomysł dokonania tej całej maskarady. Rozumiałem, że ludzie pragną zmieniać się przez cały czas: to taka uniwersalna pokusa, chęć przeistoczenia się. Chcą wyglądać inaczej, niż wyglądają, mówić innym głosem, być lepiej traktowani, wyzbyć się dotychczasowych trosk i tak dalej. Zmieniają fryzury, krawców, partnerów, dykcję, przyjaciół, zmieniają adresy, kształty nosów, tapety, partie polityczne, a wszystko po to, aby dotrzeć do samych siebie lub też od siebie uciec, ewentualnie upodobnić się do wybranych ideałów, co często staje się obsesją ich życia. Nawet Pipik nie wymknął się z tego schematu – tyle że on posiadał do tego wyjątkowy talent. Już nie musiał zbyt wielu cech imitować i wiedział tyle, że nie miał potrzeby uciekania się do fantazji. Mogłem pojąć pokusę wcielenia się w nie swoją rolę. Sam przecież, zaledwie przed paroma godzinami, grałem przed Ziadami, a potem przed Galem, przede wszystkim czyniłem to jednak pisząc książki: niby umieszczałem w nich siebie, czasem nawet strzępy własnej biografii, lecz pod tą maską kryła się zupełnie inna postać.

Tyle że teraz nie tworzyłem powieści i nie miałem ochoty na podobne zabiegi.

– Złaź z mojego łóżka – powiedziałem mu. – Wynoś się!

On jednakże podniósł „Tzili” Aarona i pokazał mi, jak dużo już przeczytał.

– Ta rzecz to istna trucizna – rzekł. – Wszystko, z czym walczy diasporyzm. Czemu masz o tym facecie takie wysokie mniemanie, skoro jego pisanie jest wymierzone w nas? To ukryty antysemita.

Na tej opoce buduje cały swój świat. Na wiecznym i trwałym antysemityzmie. Tego człowieka złamał holocaust… Dlaczego namawiasz ludzi, żeby czytali tę podszytą strachem literaturę?

– Pomyliłeś się. Namawiam tylko ciebie do wyjścia stąd.

– Zdumiewa mnie, że ty, właśnie ty, po tym wszystkim, co napisałeś, dążysz do wzmocnienia stereotypu Żyda-ofiary. Czytałem twój wywiad z Prjmo Levi w zeszłorocznym „Timesie”. Podobno załamałeś się, kiedy popełnił samobójstwo.

– Kto ci to powiedział? Wałęsa?

– Nie. Twój brat.

– A więc jesteś też w kontakcie z moim bratem? Nigdy mi o tym nie wspominał.

– Daj spokój… Zamknij drzwi. Mamy sporo do pogadania. Nasze drogi przecinały się od lat wielokrotnie. Nie zamierzasz tego słuchać, prawda? Wolałbyś mieć to z głowy. Ale należałoby się cofnąć, Philipie, aż do twoich szkolnych czasów.

– Tak? Chodziłeś do mojej szkoły?

Zaczął nucić cichym barytonem – głosem, który zdawał mi się intrygująco znajomy – początkowe takty pieśni będącej hymnem szkoły, do której uczęszczałem; melodię „On Wisconsin”. Pamiętał nawet dorobione, chyba jeszcze w latach trzydziestych, słowa:

– „Wrogom naszym radę damy… Ku zwycięstwu zawsze idąc… I przeszkody pokonamy… La, la, la…”

Na jego zbolałej twarzy zagościł nikły uśmiech.

– Pamiętasz tamtego gliniarza, który przydybał cię koło szkoły? Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy… było to w roku, kiedy poszedłeś do przedszkola. Pamiętasz jego nazwisko?

Gdy tak mówił, wyjrzałem z powrotem ku schodom i poczułem ulgę, gdy spostrzegłem osobę, którą chciałem tam ujrzeć. Stał tam niski, krępy facet w koszuli z krótkimi rękawami, z krótko przyciętymi, czarnymi włosami i twarzą jak kamienna maska. Taką przynajmniej zdawała się ta twarz z odległości.

Patrzył na mnie bez żenady, nie próbując nawet ukryć swej obecności. Dawał jakby do zrozumienia, że i on wyczuwa, iż dzieje się coś podejrzanego. Tajniak.

– To był Al – odezwał się Pipik, opadając znów na poduszki. – Al gliniarz – powtórzył smutno.

Pipik bełkotał coś, leżąc na łóżku, a tajniak ruszył korytarzem w moją stronę, chociaż nie przywołałem go żadnym gestem.

– Lubiłeś zaczepiać Ala – odświeżał mi pamięć Pipik. – Kierował za pomocą ramion ulicznym ruchem, a ty, jak inne dzieciaki, zaczepiałeś go przebiegając przez jezdnię. Każdego ranka wołałeś: „Cześć, Al!” i skakałeś mu przed nosem. Trzydziesty ósmy. Pamiętasz?

– Jasne – odrzekłem widząc zbliżającego się tajniaka. Uśmiechnąłem się do ochroniarza, dając mu do zrozumienia, że choć jest potrzebny, to sytuacja nie wymknęła się jeszcze spod kontroli.

Ten podszedł, nachylił się i szepnął mi coś do ucha. Mówił po angielsku, ale z powodu osobliwego akcentu nie pojąłem początkowo jego słów.

– Co? – spytałem cicho.

– Czy chcesz, żebym ci obciągnął? – powtórzył szeptem.

– Ach, nie… Dzięki, ale nie. To nieporozumienie. Cofnąłem się do pokoju i mocno zamknąłem za sobą drzwi.

– Przepraszam za najście – powiedział.

– Pamiętasz Ala?

Usiadłem na krześle koło okna, nie wiedząc co robić teraz, kiedy rig tu z nim zamknąłem.

– Nie wyglądasz zbyt zdrowo, Pipik.

– Słucham?

– Wyglądasz fatalnie. Jakbyś zachorował. Fizycznie. Twoje pomysły ci nie służą… Wyglądasz na faceta z poważnymi problemami.

– Pipik? – Usiadł na łóżku. Niedowierzającym tonem zapytał. – Nazwałeś mnie Pipikiem?

– Nie bierz tego tak serio. Jak niby miałem cię nazywać?

– Dosyć tych bzdur… Przyszedłem po czek.

– Jaki czek?

– Mój czek!

– Twój? Coś takiego! Czy nikt ci nie opowiedział o starszej siostrze mego dziadka ze strony ojca, babce, która mieszkała w Danbury? Nie dowiedziałeś się o istnieniu Meemy Gitchy?

– Chcę tamten czek!

– Słyszałeś o Alu gliniarzu, ktoś nauczył cię słów hymnu mojej szkoły, więc chyba nadeszła pora, żebyś posłuchał o Meemie Gitchcie, o historii rodziny… O wizycie, jaką jej złożyłem, i o tym, jak potem wracałem do domu. O pewnej rozmowie telefonicznej. Tak cię interesuje rok 1938… a tu mowa o mniej więcej początkach lat czterdziestych.

– To nie mnie ukradłeś ten czek. Nie mnie ani Smilesburgerowi… Skradłeś go narodowi żydowskiemu.

– Proszę, proszę. Już wystarczy. Meema Gitcha też była Żydówką, więc posłuchaj.

Nie miałem jeszcze pojęcia, do czego zmierzam, ale powiedziałem sobie, że będę gadał tak długo, aż zupełnie go zamęczę i zmuszę w ten sposób do wyniesienia się stąd… Jednak co dalej?

– Meema Gitcha – podjąłem – wyglądała bardzo światowo, a raczej bardzo europejsko. Była duża i lubiła rozkazywać, ubierała się w długie, czarne suknie i szale, na głowie nosiła perukę.

Wyprawa do niej, do Danbury, wydawała się strasznie daleką podróżą, zupełnie jakby wyjeżdżało się z Ameryki.

– Chcę ten czek. I to już.

– Pipik, uspokój się.

– Skończ wreszcie z tym Pipikiem!

– No to posłuchaj. To zajmujące. Raz na jakieś pat roku jechaliśmy dwoma obładowanymi samochodami na parę dni do Meemy Gitchy. Jej mąż był kapelusznikiem w Danbury. Wcześniej pracował u Fishama w Newark razem z moim dziadkiem, który czas pewien też zajmował się wyrabianiem kapeluszy. Jednak fabryka przeniosła swą siedzibę do Connecticut i wtedy Gitcha z rodziną wyjechała do Danbury. Mniej więcej dziesięć lat później jej małżonek został w magazynie, by popracować po godzinach, i zginął w przykrym wypadku… uwięziony w windzie. Od tamtej pory Gitcha musiała radzić sobie sama, a my dwa, trzy razy do roku jechaliśmy do niej na północ w odwiedziny. Taka podróż trwała około pięciu godzin w jedną stronę. Ciotki, wujowie, kuzyni, nawet babka… wszyscy zbierali się, pakowali do aut i wyruszaliśmy. To najbardziej „jidyszowskie” wspomnienie z mego dzieciństwa: jechaliśmy do Danbury, ale mnie zdawało się, że wracamy do galicyjskich wiosek. Domostwo Meemy Gitchy tchnęło melancholią i bałaganem: kiepskie oświetlenie, jedzenie zawsze na kuchni, zacieki na ścianach, wieczne opowieści o niedawnych i nadciągających tragediach… Takie to było odmienne od wyobrażeń o gromadach zamerykanizowanych Żydów, zdrowych i żywotnych pionierów na ciężarówkach. Meema Gitcha nigdy nie otrząsnęła się po śmierci swego męża. Zapowiadała, że cała rodzina z pewnością zginie w wypadku samochodowym podczas drogi powrotnej. Przyjął się więc zwyczaj, że zaraz po powrocie do domu w niedzielny wieczór, kiedy tylko przestąpiliśmy przez próg, nim jeszcze umyliśmy ręce albo zdjęliśmy płaszcze, telefonowaliśmy do Meemy, by upewnić ją, iż nadal pozostajemy w gronie żywych. Oczywiście, w tamtych czasach międzymiastowe rozmowy odbywało się głównie w nagłych wypadkach, a nie jak teraz, ot tak sobie. A jednak wracając od Meemy Gitchy matka wywoływała centralę i zamawiała międzymiastową z Connecticut, podawała numer Meemy i dorzucała, że chciałaby rozmawiać z Mosze Pipikiem. Matka trzymała słuchawkę, a my z bratem przyciskaliśmy się do niej, by posłuchać, jak gojka z centrali łamie sobie język wymawianiem „Mosze Pipik”. Zawsze się myliła, a wtedy matka, niczym najlepsza aktorka, bardzo spokojnie i bardzo dobitnie mówiła: „Nie, proszę pani… Chodzi o Mo-sze-go Pi-pi-ka. Pana Moszego… Pipika”. W końcu słyszeliśmy głos Meemy Gitchy, wrzeszczącej na drugim końcu linii: „Mosze Pipik? Nie ma go tu. Wyszedł pół godziny temu!” i zaraz potem ciskała słuchawką, nim ktokolwiek zdołał się połapać, o co chodzi i ukarać nas za takie żarty.