– Nie potrafię odgadnąć. Jesteś dla mnie jak meduza – odrzekłem. – Czasem mam nawet uczucie, że beze mnie rozpuścisz się w powietrzu. Jesteś dość cywilizowany, dosyć inteligentny, masz trochę wiary w siebie, może jest w tobie coś fascynującego… Osóbki takie jak Jinx nie spadają z nieba.
Przede wszystkim jednak nigdy nie znalazłeś odpowiedzi na pytanie, po co żyjesz. Jesteś rozchwiany, rozczarowany, bardzo zgnębiony, bezkształtny, rozczłonkowany… Jesteś ledwie naszkicowaną istotą. Kim ty stajesz się beze mnie? Czy pod moją powłoką nie ma choć cząstki ciebie?
Jaki masz cel w życiu poza przekonywaniem ludzi, że jesteś kimś innym?
– Czyżbyś ty nie robił dokładnie tego samego?
– No tak, wiem, do czego zmierzasz, ale moje pytanie ma i szersze znaczenie, nie? Pipik, co robisz w prawdziwym życiu?
– Jestem licencjonowanym detektywem – odparł. – I co ty na to? Jestem prywatnym detektywem.
Spójrz.
Pokazał mi swoją legitymację. Ze zdjęciem, które równie dobrze mogło przedstawiać mnie. Licencja numer 7794. „…oficjalnie licencjonowany prywatny detektyw… z nadanymi przez legalne władze uprawnieniami”. I jego podpis. Mój podpis.
– Prowadzę agencję w Chicago – dodał. – Trzech facetów i ja. To wszystko. To mała agencja.
Robimy to co konkurencja… Poszukujemy złodziei, tropimy malwersacje, szukamy zaginionych osób, śledzimy niewiernych małżonków.
Czasem zajmujemy się grubszymi sprawami: narkotyki, zabójstwa. Ja specjalizuję się w poszukiwaniu zaginionych. Znają mnie z tego w okolicznych stanach. Pracowałem nawet w Meksyku i na Alasce. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wykonałem wszystkie zlecenia, jakie dostałem. Rozpracowuję też morderstwa.
Oddałem mu legitymację i patrzyłem, jak wkłada ją z powrotem do swojego portfela. A może jest ze sto takich podrobionych legitymacji z moim nazwiskiem? Nie uznałem za celowe pytać o to w tamtej chwili. Zaciekawiło mnie jego ostatnie zdanie: „Rozpracowuję też morderstwa”.
– Lubisz niebezpieczne zadania – stwierdziłem.
– Muszę być w pogotowiu dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu.
Podoba mi się takie ostre życie… Lubię czuć, jak adrenalina krąży mi w żyłach. Wszystko inne nudzi mnie.
„- Cóż, jestem zdumiony.
– To widać.
– Nie zdziwiłeś mnie co prawda tą adrenaliną, ale sądziłem, że wolisz podnosić jej poziom we krwi w nieco inny sposób.
– Czy Żyd nie może być prywatnym detektywem?
– Owszem, może.
– Czyżby detektyw nie mógł wyglądać tak jak ja? Lub jak ty?
– Nie o to chodzi…
– Myślisz, że kłamię. Żyjesz w cieplarnianym świecie: to ty jesteś tym prawdomównym Philipem, a ja jestem Philipem kłamcą. Ty to uczciwy Philip, natomiast ja to Philip nieuczciwy. Ty jesteś rozsądny, ja zaś to psychopata.
– Podoba mi się twoje zajęcie. Szukanie zaginionych… Bardzo sprytne w tych okolicznościach… A co skłoniło cię do podjęcia pracy detektywa? Opowiedz, skoro już poruszyliśmy ten temat.
– Zawsze byłem typem człowieka, który pragnie pomagać innym. Jeszcze jako dziecko nienawidziłem niesprawiedliwości. Doprowadzała mnie do szału. Nadal tak jest. I zawsze będzie.
Niesprawiedliwość stała się moją obsesją. Chyba dlatego, że byłem żydowskim dzieckiem, dorastającym w okresie wojny. W szkole mnie prześladowali. Tak samo jak Jonathana Pollarda.
Mogłem nawet zostać kimś takim jak Pollard. Marzyłem, niczym Pollard, żeby pracować dla Izraela, dla Mossadu, FBI, CIA…? Obie firmy odrzuciły mój akces. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Czasami myślę, że przez ciebie. Może pomyśleli, że facet będący duplikatem znanego pisarza narobi im tylko kłopotów. Ale to tylko moje domysły. Tak czy owak, chciałem być Żydem, który pracuje dla FBI. Pollard to dla mnie bardzo ważna postać. Jego przypadek jest tak istotny dla mojej sprawy, jak przypadek Dreyfusa był istotny dla Herzla. Z poufnych źródeł dowiedziałem się, że FBI przekazała Pollardowi listę prominentnych amerykańskich Żydów i poleciła udowodnić mu ich działalność szpiegowską. Nie chciał tego zrobić.
Pollard odpycha mnie, ale za to go cenię. Żyję w strachu, że pojawi się jakiś drugi Pollard. Żyję w strachu, bo wiem, co to będzie oznaczało.
– A więc, mam z tego wszystkiego wywnioskować, że zostałeś detektywem, żeby pomagać Żydom?
– Posłuchaj… Mówisz, że nic o mnie nie wiesz. Tu mam nad tobą przewagę, bo wiem o tobie bardzo wiele. Próbuję ci wytłumaczyć, że moją profesją jest wiedzieć o ludziach jak najwięcej. I nie tylko o tobie, o wszystkich. Chcesz, aby nasze szansę się wyrównały. W porządku, tylko że moje słowa natrafiają na mur niedowierzania… Zgoda, straciłem opanowanie, kiedy cię spotkałem. Nasze spotkanie zaskoczyło mnie także. Ale potem napisałem do ciebie list z przeprosinami. Niektóre spotkania bywają wstrząsające. Muszę powiedzieć, że jesteś dopiero drugą osobą, której spotkanie tak mną wstrząsnęło. Pracując jako detektyw uodporniłem się prawie na wszystko. Staram się wszystko rozumieć i ze wszystkim dawać sobie radę. Poprzednio wstrząsnęło mną tak jedynie spotkanie z prezydentem, w 1963. Przybył wtedy do Chicago. W owym czasie pracowałem jako ktoś w rodzaju ochroniarza. Zwykle wynajmowały mnie osoby prywatne, ale zdarzało się, że pracowałem też dla sektora publicznego… Było to w gabinecie burmistrza. Odjęło mi mowę, kiedy prezydent uścisnął moją rękę. Słowa zwyczajnie uwięzły mi w gardle. To nie zdarzało się często. Bez słów nie mógłbym się obejść w swoim zawodzie i to słowom właśnie zawdzięczam dziewięćdziesiąt procent swych sukcesów. Słowom i mózgowi. Stało się tak pewnie dlatego, że akurat tamtego dnia snułem masturbacyjne fantazje na temat jego żony pędzącej na nartach wodnych i czułem się winny z tego powodu. Wiesz, co prezydent mi powiedział? Rzekł: „Znam pańskiego przyjaciela, Styrona. Musi pan odwiedzić Waszyngton. Wtedy zjemy ze Styronem wspólną kolację”.
A potem dodał: „Podziwiam pańskie książki, zwłaszcza «Letting Go»„. Było to w sierpniu 1963. Trzy miesiące później został zastrzelony.
– Kennedy pomylił cię ze mną. Prezydent Stanów Zjednoczonych myślał, że ochroniarz burmistrza Chicago pisze po godzinach powieści!
– Ten człowiek ściskał dziennie sześć milionów dłoni. Wziął mnie za ciebie. To nie było trudne: znał nazwisko, twarz, a poza tym ludzie zawsze biorą ochroniarzy za kogoś innego. Tak już jest.
Ochroniarze są zawsze potrzebni. Ktoś, powiedzmy tu, czuje się zagrożony. Otacza się gorylami, podróżuje z nimi. Udaje, że to jego przyjaciele albo ktoś taki. Jasne, niektórzy klienci żądają od ochroniarza, żeby odgrywał swoją rolę. Czarny garnitur, ciemne okulary, pistolet na szelkach.
Filmowy wygląd. Chcą tego, więc spełnia się ich wymagania. Chcą, żeby wszyscy wiedzieli: oto ochroniarz; żeby to rzucało się w oczy. Miałem pewnego stałego klienta w Chicago. Gruba ryba, kupa forsy… On uwielbiał takie pokazy. Raz pojechałem z nim do Vegas. On, jego wóz i jego przyjaciele.
Wszystko z wielką pompą i powagą. Musiałem rewidować kobiety idące do łazienki. Musiałem je tam podglądać i to tak, że nie zdawały sobie z tego sprawy.
– I to było trudne?
– Miałem wtedy dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat. Jakoś sobie poradziłem. Teraz układy się zmieniły, ale wówczas byłem chyba jedynym żydowskim gorylem w całym stanie.
Odwalałem pionierską robotę. Inne żydowskie chłopaki szły na uczelnie prawnicze. Tak chciały ich rodziny. Czy twój staruszek nie chciał, żebyś kształcił się na prawnika, a nie na nauczyciela angielskiego?
– Skąd o tym wiesz?
– Od Clive’a Cummisa, kumpla twojego brata. Teraz jest znanym adwokatem w New Jersey. Zanim zacząłeś studiować literaturę, twój ojciec namówił Clive’a, by ten przekonał cię, że powinieneś raczej studiować prawo.