Выбрать главу

Czułem satysfakcję, gdy się udawało. Niestety, Donna miała problem z tym facetem… On był Dominikańczykiem o imieniu Hector…

– Zawładnął nią – domyśliłem się – a ona do dzisiejszego dnia usiłuje się z nim skontaktować.

– Takie rzeczy się zdarzają, to prawda… Została oskarżona o przywłaszczenie kradzionych rzeczy i ucieczkę przed policją… Ona także trafiła za kratki.

– A kiedy ją wypuszczą, to wszystko zacznie się od nowa? – powiedziałem. – Świetna historyjka. Czytelna dla każdego. Ona nie chce już dłużej być żydowską panienką o imieniu Donna, pragnie stać się Dominikanką, HectorowąPepper. Fantazja zbudowana na autobiograficznych wątkach, co? Może ten serial, który wszyscy oglądają, zainspirował połowę ludności do masowej przemiany duchowej? Może właśnie ty to ucieleśniasz: tęsknotę za metempsychozą rozbudzoną przez owe popularne seriale telewizyjne?

– Idioto! – wrzasnął. – Powinno być dla ciebie jasne, co takiego ucieleśniam!

Racja, pomyślałem, to jest jasne. Ucieleśniasz kompletne zero. Coś absolutnie bez znaczenia. Punkt początkowy. Wszystko ma większe znaczenie, a nic nie może znaczyć mniej.

– Tak więc co w końcu stało się z Hectorem? – zapytałem go, mając nadzieję, że jeśli zdołam doprowadzić go do końca jakiejkolwiek opowieści, to dam mu tym samym okazję, by wstał z mojego łóżka i wyszedł z pokoju bez uciekania się o pomoc do recepcji. Jakoś w tamtej chwili nie miałem sumienia patrzeć, jak wywlekają tę kanalię. On nie tylko nic nie znaczył. Gdy tak obserwowałem go przez godzinę, to doszedłem do wniosku, że on chyba już nie jest wcale groźny. Pod tym względem też więc byliśmy do siebie podobni: ja zwykle posługiwałem się jedynie werbalnymi groźbami. W rzeczywistości wręcz wmawiałem sobie, że on nie zasługuje na aż taką pogardę, starając się nie myśleć o całym zamieszaniu, jakie wprowadziło do mego życia jego pojawienie się; nie myśleć o reperkusjach naszego spotkania, które – o czym byłem przekonany – dadzą o sobie w przyszłości znać w przykry sposób.

– Z Hectorem? – powiedział. – Hector znowu wyszedł za kaucją. Niespodziewanie zaczął się śmiać, jednak śmiechem lak beznadziejnym i znużonym jak jego głos.

– Ty i Hector… – rzekł. – Aż do teraz nie dostrzegłem pomiędzy wami podobieństw. Tak jakby mało mi było problemów z tobą, bo ty chcesz mnie załatwić na dobre, to jeszcze i Hector pragnie się na mnie zemścić. Dzwonił do mnie, rozmawiał ze mną, straszył mnie… Hector groził, że mnie zabije.

Wkrótce potem znalazłem się w szpitalu. Wiesz, zamknąłem wielu ludzi, wielu wsadziłem za kratki.

Oni mnie szukają, tropią, a ja się nie ukrywam. Jeśli ktoś chce mnie zniszczyć, to trudno. Na ulicach nie oglądam się za siebie. Odpowiedziałem Hectorowi to, co odpowiadam innym: „Wiesz, jak się nazywam, człowieku. Mam na nazwisko Roth. Chodź i próbuj szczęścia”.

Kiedy skończył, uniosłem ramiona nad głowę i zacząłem klaskać w dłonie, parodiując spontaniczny aplauz.

– Brawo! Jesteś znakomity! Co za zakończenie! Jakie niebanalne! Przez telefon brzmiałeś niczym wcielony żydowski wybawca, żydowski mąż stanu, drugi Teodor Herzl. Potem, przy naszym pierwszym spotkaniu twarzą w twarz, zagrałeś rozpływającego się z podziwu adoratora. A teraz to… istny majstersztyk: detektyw, który nie ogląda się za siebie. „Znasz mnie, człowieku. Jestem Philip Roth. Chodź i spróbuj szczęścia”. Doskonale!

Ryknąłem śmiechem, który tkwił we mnie od dnia, gdy dowiedziałem się po raz pierwszy o istnieniu tej groteskowej postaci. On jednak nagle ryknął z łóżka:

– Chcę ten czek! Chcę mój czek! Ukradłeś mi milion dolarów!

– Zgubiłem go, Pipik. Zgubiłem po drodze z Ramallah. Czek przepadł. Gapił się na mnie w osłupieniu. Gapił się na tego człowieka, który był do niego bliźniaczo podobny, którego uznał za dopełnienie siebie, za cel i przyczynę własnego istnienia, na swoje lustrzane odbicie, swoją kartę wstępu, swój ukryty potencjał, swoją publiczną osobowość, swoje alibi, swoją przyszłość; na człowieka, do którego pragnął uciec od samego siebie, na osobę, od łaski której zależała jego własna tożsamość, poznanie której stanowiło przełom w jego życiu… I zamiast tego ujrzał, ukrytego pod maską jego twarzy, śmiejącego się do rozpuku swego największego wroga, żywiącego ku niemu tylko nienawiść. Jak Pipik mógł jednakże nie przewidzieć, że będę go nienawidził nie mniej, niż on nienawidzi mnie? Czy naprawdę oczekiwał, że kiedy się spotkamy, to natychmiast zapałam doń uwielbieniem i zaczniemy stanowić diaboliczny, kreatywny duet, niczym Makbet i jego żona?

– Zgubiłem go. To długa i zagmatwana historia, prawie tak niewiarygodna, jak tamta twoja. Ten czek się ulotnił – powtórzyłem. – Milion dolców poszybował gdzieś w pustynne piaski. Teraz pewnie znalazł się już gdzieś w okolicach Mekki. A przecież za ten milion dolarów mogłeś zorganizować ów kongres diasporystów w Bazylei. Mogłeś odesłać pierwszy kontyngent szczęśliwych Żydów do Polski.

Mogłeś zawiązać nową komórkę Anonimowych Antysemitów w samym Watykanie. Spotkania odbywałyby się w podziemiach bazyliki Świętego Piotra. Nadkomplet każdego wieczora. „Nazywam się Eugenio Pacełli. Leczę się z antysemityzmu”. Pipik, kto przysłał cię do mnie w potrzebie? Kto sprawił mi taki podarunek? Wiesz, co lubił powiadać Heine? Istnieje Bóg, a jego imię to Arystofanes.

Udowodnij to. To do Arystofanesa trzeba się modlić przy Ścianie Płaczu… Gdyby on był izraelskim bóstwem, to mnie wyrósłby na dłoni kaktus!

Śmiałem się tak, jak śmieją się ludzie na pogrzebach w tych krajach, gdzie jest to przyjęte; gdzie śmiech jest oznaką nerwowego napięcia. Tam gdzie rwą na sobie ubrania i rozdrapują twarze paznokciami. Gdzie głośno zawodzą. Gdzie mdleją. Gdzie tłoczą się z lamentem, usiłując dotknąć trumny. Cóż, to był właśnie taki śmiech, jeśli potraficie go sobie wyobrazić. Sądząc z wyrazu twarzy Pipika – naszej twarzy! – było to coś niezwykłego. Dlaczego Arystofanes nie miał okazać się Bogiem? Czemu my mielibyśmy okazać się dalsi od prawdy?

¦r – Pogódź się z rzeczywistością – odezwałem się do niego ponownie. -¦ Radzę to z własnego doświadczenia… Pogódź się z rzeczywistością, Pipik. Nic na świecie nie jest w stanie z nią konkurować.

Podejrzewam, że następnie winienem ryknąć jeszcze bardziej donośnym śmiechem; powinienem niby neofita zerwać się na równe nogi, krzycząc głośno: „Alleluja!” i śpiewając pochwalne hymny na cześć Stwórcy, tego, który ulepił nas z gliny, Wszechmocnego Komediopisarza, NASZEGO MIŁOŚCIWEGO ODKUPICIELA, ARYSTOFANESA – lecz (z powodu umysłowego paraliżu) zdołałem się jedynie niemo gapić na czysto arystofanesowską erekcję, jaką zademonstrował Pipik.

Jego penis wyskoczył z rozporka niczym królik, przybierając kształt drąga. Dalej, ku memu rosnącemu zdumieniu, Pipik zaczął nim obracać, trzymając dłonią główkę przypominającą łebek lalki, zupełnie jakby próbował uruchomić korbą silnik przedwojennego automobilu. Potem rozciągnął się jak długi na łóżku.

– Oto rzeczywistość. Jest twardy jak skała!

Był groteskowo wesoły, jak gdyby choroba przeżarła już jego kości i pozostawiła wolnego od trosk.

Chwyciłem go mocno za ramię, uderzyłem silnie w okolice łopatek, później mocniej w nasadę szyi i cisnąłem na drzwi (kto je otworzył?). Wyleciał z gołym tyłkiem na korytarz. Lecz po ułamku sekundy, w progu apartamentu, zorientowałem się, że ktoś może wziąć mnie za niego. Trzasnęły drzwi, otwierane i zamykane w pospiesznym zamieszaniu.

– Moje buty!

Krzykiem domagał się butów i wtedy akurat zadzwonił telefon. A więc nie byliśmy sami; z tego arabskiego hotelu w arabskiej dzielnicy Jerozolimy nie wyszedł syn Demianiuka z obrońcami jego ojca, nie ewakuowano stąd wszystkich gości, władze izraelskie nie zamknęły tego miejsca na głucho – by Roth oraz „Roth” mogli stoczyć walkę o nazwisko bez świadków… Nie, nie tak łatwo oderwać się od zewnętrznego świata, by spełniło się wreszcie największe marzenie, moje albo jego.